Wobec „Interstellara” miałem chyba trochę za duże oczekiwania. W końcu bowiem jakiś film SF, bardziej SF niż przygodówka w kosmosie, w końcu też i Nolan, który nie robi to co umie najlepiej, opowiada własne historie. I myślę, że te jego własne historie w stylu „Incepcji” czy jeszcze bardziej „Prestiżu” wyrządziły tu najwięcej krzywdy, bo do nich Nolanowi nie udało się zbliżyć. Tamte filmy mają jeden wspólny mianownik, wspaniałą zabawę z widzem z wyraźnym zwrotem akcji, która sprawia, że chce się oglądać obraz ponownie, by wyłapać wszystkie niuanse. Mało który ze współczesnych reżyserów mainstreamowych potrafi to tak dobrze. I właśnie czegoś takiego oczekiwałem, w polewie SF. Bliższej hard SF. Ale niestety chyba właśnie tego zabrakło.
Z jednej strony udało się zrobić film SF, który stawia więcej pytań niż odpowiedzi. Ale to dobrze. Zwłaszcza te wszystkie zabawy z relatywizowaniem czasu, mnie to się bardzo podobało. Dodatkowo jeszcze klimat takiego upadku Ziemi, pewnej beznadziei. Lubię takie klimaty, szkoda tylko, że jak w wielu momentach tego filmu one po prostu są, a nie wiemy dlaczego. To ma być SF, więc powinniśmy czegoś się dowiedzieć o naturze tych rzeczy. Cokolwiek, a nie tylko to co widzimy na ekranie. W każdym razie wolno to się rozkręca, żeby nie powiedzieć topornie, ale uzyskujemy wspaniały klimat, w którym najbardziej zawodny okazuje się czynnik ludzki. Niektóre osobniki nawet w chwili zagłady ludzkości nie wychodzą z myśleniem poza swoje istnienie. Mnie to się także mocno podobało. To dość duży problem, bo robiąc film w klimatach SF, z tempem SF, oczekuję mimo wszystko więcej wyjaśnień, przegadania, zabaw z teoriami naukowymi, niż rodzinnych obiadków. Nie tędy droga.
No i największa szkoda, że w momencie, w którym Nolan mógł wznieść się w końcu na wyżyny tej opowieści, upadł. Moment w którym los ludzkości byłby przesądzony, zamienia się w coś, czego niestety nie dało się oglądać. Mając tak ładnie poprowadzoną akcję, tak to rozwiązać... Przykro się robi. No ale niestety widać hollywodzki Happy End musiał być. Tyle, że zrobiony w sposób dość ordynarny. Nie dziwi mnie, że niektórzy porównują to z „Odyseją Kosmiczną 2001” duetu Kubrik-Clarke, bo tam też jest podobna wolta, tyle, że „Interstellar” nigdy nie był SF pokroju Clarke’a, a Nolan nie jest takim wirtuozem ekranu jak Kubrik. „Odyseja” jest ciężka bo to firm artystyczny, gdzie obraz i dźwięk są formą zabawy, a w to wszystko wpleciona jest historia. „Interstellar” uderzał w inne tony, ale porównywanie tych dwóch filmów to trochę... nieporozumienie.
Wizualnie jest przeciętny, jak to często bywało u Nolana. Jest kilka wspaniałych scen jak ta planeta oceaniczna, ale to nie jest film z pejzażami czy zdjęciami. Chodzi głównie o klimat.
Najbardziej żałuję jednego. Do wspomnianego momentu film się ciągnął, spokojnie i powolutku napięcie wzrastało. Tam już nie trzeba było robić zwrotu, tylko to pociągnąć. Dać przysłowiową kropkę nad „i”. Wtedy film byłby nieprzeciętny, a tak, cóż zdecydowanie wolę bardziej zabawę z widzem jaką miałem w „Prestiżu” czy „Incepcji”.