Wczoraj zwiedzaliśmy najbardziej znane miejsca w Waszyngtonie, ale wpierw opiszę trochę inne rzeczy, mianowicie spożywczaki. Tam można kupić napoje, słodycze i prawie wszystko jest jak u nas. Prawie. Bo jak się popatrzy na marki to w większości znamy je z Polski – Snickers, M&M’s, Milky Way itp. Tylko jest jedno małe ale. U nas te wszystkie smakowitości mają zazwyczaj jedną lub maksymalnie dwie wersje. Tu jest ich więcej. Snickersy są z różnym nadzieniem, z różną czekoladą, na bazie orzeszków lub migdałów. Podobnie jest właściwie z innymi słodkościami. Niby to samo, ale inne, większy wybór. Podobnie jest z napojami. Można kupić Pepsi nawet bezkofeinową oraz bezkofeinową w wersji light! Albo Fantę truskawkową lub wingronową. Najgorsze jednak jest to, że ceny są tu często podane bez VATu. Nie jest to oczywiście normą, są sklepy, gdzie podają właściwą cenę. Ale w większości sklepów i restauracji do ceny zawsze trzeba doliczyć podatek. Jak chciałoby się zostawić jeszcze napiwek, to już w ogóle, cena nam rośnie. Mnie się to nie podoba. Lubię wiedzieć ile mam do zapłacenia od razu, bez takich oszustw i naciągactwa.
[img]http://www.mysnackshop.com/images/Snickers%20Almond.jpg[/img]
Wróćmy jednak do samego Waszyngtonu. Wczoraj udało się zobaczyć między innymi Monument Lincolna, ten który był pięknie przerobiony pod koniec „Planety małp”, Kapitol, Biały Dom, Bibliotekę Kongresu (pamiętamy ją ze „Skarbu narodów” ) i kilka innych monumentów, które występują w wielu filmach, choćby w „Forescie Gumpie”. I powiem tylko tyle, Waszyngton wcale tak dobrze nie wygląda. Może to kwestia tego, co już widziałem, a może kina. Nie wiem, w każdym razie na ekranie czy nawet na zdjęciach te budynki wyglądają o wiele lepiej. Inne są takie „sztuczne”, bez polotu, zerżnięte z europejskich styli ale tak byle jak, byle duże było. Tu wszystko ma być monumentalne, ale czegoś tu brakuje. Może gustu? Może stylu? Może nawet wykonania. Jak chodziłem po monumencie Jeffersona, który udawał trochę grecką architekturę, najbardziej wnerwiały mnie fugi między marmurami czy kolumnami. No ludzie... Ręce opadają. Z daleka to wygląda ładnie, ale nie rewelacyjnie. Z bliska... przypomina faktycznie miasteczko filmowe, zrobione tak, by ładnie prezentowało się na zdjęciach. I jeszcze jedno, w nocy, oczywiście z perspektywy, Waszyngton wygląda całkiem całkiem. Ale i tak, to co mi się najbardziej podobało to miejsca, gdzie mieszkają ludzie, które są bardziej naturalne, prawdziwe, żywe, a nie monumentalne. Śmiać nam się chciało, gdy słyszeliśmy Amerykanów rozprawiających o swoich ulubionych monumentach... Cóż, przynajmniej są patriotami. A tu jest mnóstwo miejsc, gdzie powiewa amerykańska flaga, czasami czuje się ten patos w powietrzu, aż dziw, że tak mało z nich pozuje sobie do zdjęć na tle flagi.
Byliśmy też w muzeum lotnictwa i astronautyki. Dobrze, że było darmowe. Ma kilka fajnych eksponatów, sondy kosmiczne, jakieś inne wraki, to się miło ogląda. Fanatycy lotnictwa też znajdą coś dla siebie, ale chyba spodziewałem się trochę więcej. Oni, mając NASA mogli stworzyć naprawdę niesamowite muzeum, tu jednak wystawili tylko kilka pojazdów kosmicznych (albo aż kilka, bo nigdzie indziej nie widziałem ich w takiej ilości), satelit itp. To robi wrażenie, ale jednocześnie widać dziwne wystawy – a to nad eksponatami na balkoniku stoi kilku plastykowych murzynów i udaje, że gra na instrumentach, a za nimi amerykańska flaga. Wiem, że to mega patriotyczne, ale nie potrzebne. Najgorsze jest to, że muzeum astronautyki nie nadąża za współczesną nauką. Już nie mówię, że nie było nic o Orionie, ba nawet właściwie o wahadłowcach, ale choćby mają problem z Plutonem, którego nie wiedzą jak traktować. Przy wejściu jest informacja, że Pluton już nie jest planetą, tylko planetą karłowatą. I w kilku gablotkach już zdążono go wywalić. W kilku nie. Natomiast dziś znamy już 5 planet karłowatych i tylko Pluton trafił do muzeum. Brakowało mi też informacji o planetach pozasłonecznych i jeśli chodzi o astronomię, to jedynie ratują się Kopernikiem – jako Polakiem, który stworzył system heliocentryczny. Czasem przypisuje się to Galileuszowi, więc tu akurat mi się to spodobało. Naukowo jednak jestem rozczarowany, choć miło było móc zajrzeć do wnętrz niektórych pojazdów. No i brakowało mi też sekcji o lotach kosmicznych w filmie, zwłaszcza, że o lotnikach takie coś było (acz bez „Red Tailsów” ).
Tymczasem wyprawa na Celebration VI zbliża się do definitywnego końca. Następnym razem zostanie już tylko podsumowanie wszystkiego. Do przeczytania z Polski.