Dziś niekonwentowo i praktycznie mało gwiezdno-wojennie. Zaczęło się od śniadania, które z sagą nic wspólnego nie było. Za to zjedliśmy jedno z narodowych dań Amerykanów, czyli naleśniki z syropem klonowym. Właściwie to sam sobie takiego naleśnika zrobiłem, mają tu w hotelu takie ciekawe urządzenie dla leniwych i nieumiejących gotować. Wciskam przycisk, ciasto spada na podgrzaną taśmę, a ta się przesuwa i tak trwa proces pieczenia. Potem, już jako „kucharz” jedynie łapię na talerz swojego naleśnika i oblewam go syropem klonowym. Syrop można u nas też kupić i smakuje trochę podobnie do miodu. Acha, ja byłem sprytny i położyłem talerz tuż pod wylotem upieczonych naleśników i nie musiałem go łapać. Cóż, trzeba przyznać, że Amerykanie potrafią sobie czasem ułatwić życie. To jeden z takich przykładów.
Resztę dnia, po śniadaniu, spędziliśmy na oglądaniu żywej i dzikiej Ameryki. W Orlando rezerwatów nie ma. Nie ma także zabytków, starego miasta, jakiegoś centrum. Nic. Większość to niska zabudowa, najczęściej jedno piętrowa, autostrady i masa miejsc w których można wydawać pieniądze. Las Vegas jest znane z tego, że żyje dzięki hazardowi, Orlando żyje głównie z parków rozrywki. Nie raz wspominałem, że to taka nasza Łeba czy inna miejscowość nadmorska. Tu jest podobnie, wszędzie mija się hotele różnej klasy i miejsca, gdzie można wydawać pieniądze. Na szczęście, nie wszystko, co jest dostępne w Orlando dla turystów, to różnego typu cepeliady. Jest kilka dość interesujących parków, tym Disney World. Ten jest zdecydowanie największy na świecie, bo składa się z kilku parków rozrywki. Poza parkami Disneya jest też Universal i kilka innych, dwa tygodnie to mało, by to wszystko obejść. Wizytę w Disneyu, dokładnie w Hollywood Studios, gdzie znajduje się Star Tours zaplanowaliśmy sobie na jutro. Dziś pojechaliśmy do innego parku – GatorLand, czyli pseudo fermy aligatorów. Dwa lata temu odwiedziłem jeszcze SeaWorld, czyli takie oceanarium. I powiem tylko tyle, Amerykanie naprawdę umieją takie parki zrobić i jeszcze na nich zarobić. A oglądanie takiej ilości aligatorów, cóż niesamowite przeżycie.
[img]http://3.bp.blogspot.com/-Lwd_ZK2ZM_o/ToU2KPsPW4I/AAAAAAAAEIM/M-cKHFLGnGI/s1600/Gator_Land.196132348_std.jpg[/img]
Jak wspomniałem, Orlando ma niską zabudowę i jest rozstrzelone, przez to odległości między poszczególnymi częściami tegoż miasta są niestety spore. Nie mamy samochodu, więc jesteśmy zdani na transport publiczny. Tu metra nie ma. Nie wynika to z tego, że nie umieją go zrobić, po prostu znów wychodzi ich pragmatyzm. W Los Angeles jest podobnie, to chyba największe miasto na świecie, w którym metro nie jest głównym systemem transportowym, wszystko opiera się na autostradach i samochodach. W Orlando ruch jest spory, ale na szczęście są autobusy. I takimi autobusami sobie jeździliśmy, w towarzystwie – najczęściej czarnoskórych i latynoskich Amerykanów. Białych niewiele widać. Te autobusy bywają dość spore, tak że się siada w fotelu i jest mnóstwo miejsca, a jeszcze okno jest wysoko. Są dostosowane do większych gabarytów. Bilety kupuje się w automacie, który jest tuż przy kierowcy. Niestety, trzeba płacić gotówką (dokładniej to jednodolarówkami), a automat reszty nie wydaje. Cóż, po prostu trzeba mieć trochę drobnych rozmienionych. W autobusie nie można stać też zbyt blisko kierowcy, jest żółta linia, za którą nie można wychodzić, z wyjątkiem przystanków. Nawet jak ludzie pytają osobę kierującą o coś, to stają przy linii. Ciekawe. Ale i tak najfajniejszy motyw to przystanki na żądanie. Przecież nikomu nie będzie chciało się szukać przycisku, więc przez cały autobus przewieszone są sznurki, wystarczy go pociągnąć i kierowca wie, że musi się zatrzymać.
Sklepy, tych jest sporo tutaj. W tym księgarnie Barnes & Noble, byliśmy, sporo starwarsów. Sklepy z zabawkami Toy’r’us – też mnóstwo starwarsów, no i komiksiarnia, prawdziwa amerykańska komiksiarnia, w której połowa składu to Gwiezdne Wojny. A co, tak powinno być, jedna półka na Mavela (nie SW) to starczy. Natomiast kupując tu cokolwiek jest jeden problem z cenami. Wiele cen nie zawiera VATu, więc dopiero przy kasie dowiadujemy się ile co kosztuje. To minus jak dla mnie, ale co poradzić, widać na niektórych tutaj to działa i ludziom to nie przeszkadza. Sklepy są duże, ale nie przypominają ani naszych galerii, ani naszych centrów handlowych, ani tym bardziej uliczek w środku miasta. Ot idzie się ulicą i jest sklep, potem trawnik, parking, kolejny sklep i tak dalej. Przez to uciążliwe jest chodzenie od jednego do drugiego. Ale tak wygląda Ameryka, przynajmniej tu w Orlando. Niska zabudowa i mnóstwo przestrzeni i prawie nikt się nigdzie nie śpieszy. A potem czeka się pół godziny i więcej na autobus, a na przystanku nawet nie ma rozkładu. Będzie, kiedy będzie.
Skoro przy ulicach jesteśmy, to jeszcze kolejne ciekawostki. Po pierwsze skrzyżowania, sygnalizacja dla samochodów jest umieszczona na przeciwko, podobnie jak u nas dla pieszych, a nie na ulicy którą jadą. Druga sprawa to same samochody, te mają rejestracje jedynie z tyłu. Z przodu albo nie mają nic, albo mają dziwne tabliczki. Cóż wolny kraj.
Cóż jutro będzie bardziej starwarsowo, Nowy Star Tours, a Celebration VI już za niecałe dwa dni...