Chyba najtrudniejszy i najbardziej nieprzyjemny etap mam już za sobą. Dwadzieścia dwie godziny od momentu wyjścia z domu, do wejścia do pokoju hotelowego. I praktycznie cały czas na nogach. Gdzieś tam udawało się niby przysypiać, ale to nie jest to samo, co rozłożenie się nawet na podłodze.
Cóż, nie narzekam na samolot, mogło być gorzej. Jedzeniem się nie zatrułem, „Avengersów” i „Johna Cartera” obejrzałem i udało się przejść przez lotnisko w Waszyngtonie. Tam niby miałem mieć dwie godziny i trochę się tego bałem, bo to pierwsza stacja w Stanach. Czyli trzepią człowieka. W samolocie musiałem jeszcze jakieś formularze wypełniać, a potem rozmowa z celnikiem. Cieszyło mnie to, że kolejka była naprawdę niewielka, więc szybko to trwało. Ale rozmowa pozostaje i o ile uda nam się jeszcze jakoś konsula zbajerować, o tyle z celnikiem może być gorzej. Po pierwsze to pamiętajmy, że wiza, którą dostaliśmy, to tylko promesa, a nie gwarancja wjazdu do Stanów. Wszystko zależy od takiego pana, który siedzi w lotnisku w budce i zna się na wszystkim najlepiej. Jak cieć w dużej firmie, który stoi przy drzwiach i z każdym musi pogadać. Tu jest dokładnie to samo. Nie mówię, że taki cieć czy celnik, ma za małą wiedzę, czy jest niesympatyczny, raczej chodzi o to, że ma za dużą władzę. Ten pan może nas nie wpuścić do Stanów, więc lepiej mu nie podpaść.
Potem oczywiście skanują wszystkie moje palce, robią zdjęcie, wypełniają formularze, przybijają pieczątki i wpisują to do komputera. Ot sposób Obamy na walkę z bezrobociem, ukrywać ile wlezie. Zwłaszcza, że na lotnisku zatrudniono pana kolejkowego, który mówił, do którego okienka mam podejść. No niby praca ekstra, z ludźmi, ale chyba byśmy sobie poradzili z tym sami.
Niestety w Waszyngtonie czekała nas niemiła niespodzianka. Otóż obsługa zaczęła się bawić w LARPa pt. zmień pasażerowi Gate’a... I przez to zamieszanie samolot opóźnił się o kilka godzin. Pomijając stracony czas, jeszcze gorsze jest to, że właśnie byliśmy padnięci... Skończyło się tym, że gdy w Orlando dotarliśmy do hotelu, to praktycznie liczyło się już tylko jedno... Spanie. Ot uroki dalekich podróży. Pod tym względem w dawnych czasach było lepiej. Hamak na okręcie i już można się wyspać, teraz w samolocie często nie ma nawet jak nóg wyłożyć.
Z drugiej strony ile urlopu trzebaby mieć, by płynąć do Stanów okrętem? Są samoloty i nie ma co narzekać.

[img]http://www.orbitz.com/hotelimages/639/41639/2631759-BEST-WESTERN-PLUS-Orlando-Convention-Center-Hotel-Hotel-Exterior-1.jpg[/img]

A i jeszcze jedno. Mamy tu 6 godzin różnicy i właśnie wstaliśmy na śniadanie.