No i po raz kolejny mamy do czynienia z pęknięciem balona, wielkim rozczarowaniem, no i rzecz jasna nieśmiertelnym "Polacy, nic się nie stało". Przy czym już po raz kolejny bombarduje się nas informacjami odnośnie "niesamowitego dopingu ze strony polskich kibiców" i na tym właśnie chciałem się dzisiaj skupić.
Nie da się ukryć, że nie jesteśmy potęgą w zasadzie w żadnym sporcie drużynowym. Takich siatkarzy niektórzy porównywali do hiszpańskiej reprezentacji piłki nożnej, choć obecne igrzyska udowadniają, że równać się mogą co najwyżej z piłkarzami Anglii - nie jest to w żadnym wypadku drużyna, którą można lekceważyć, ale nie jest też żadna Wielka Husaria, który to termin polscy internauci z lubością jej przypisywali. Siatkarki i szczypiorniści swoje pięć minut zakończyli już dawno temu i nie widać oznak wychodzenia z choroby. W innych sportach się nie liczymy.
Problemem wydaje się namiętnie pompowany balon, który aż kusi, by go przebić. Przodują w tym rzecz jasna dziennikarze i internauci, zatem siłą rzeczy hurraoptymizm udziela się też regularnym kibicom. Kibice ci, jak wiemy, lubią wspierać swoje drużyny i, choć nie zawsze jest to doping czysty (vide ogłuszające krzyki i gwizdy, gdy serwowali nasi rywale - co nawiasem mówiąc kompletnie umknęło uwadze naszych komentatorów, rozpływających się nad "rodzinną" atmosferą w hali), to trudno mu odmówić siły i wytrwałości. Pojawia się jednak pytanie: po co naszym graczom tak naprawdę wsparcie werbalne?
Jak już powiedzieliśmy, sportowcami jesteśmy słabymi. Potrafimy pieprzyć mecze, które powinniśmy wygrać z palcem w d... A jednak pod koniec zawsze któryś z zawodników podziękuje publiczności za "niesamowity doping, który daje nam wielkiego kopa". Problem w tym, że gdyby naprawdę wpływ dopingu na grę był aż tak zbawienny, to przy całkowicie zdepolonizowanych trybunach w przypadku meczu z Australią nasi siatkarze musieliby najwidoczniej prezentować co najwyżej poziom wuefistów z liceum. Przecież nie mogą być aż tak kiepscy, prawda?
Dochodzimy zatem do sedna; do pytania, którego chyba nikt jeszcze w polskim dyskursie sportowym sobie wcześniej nie stawiał, a za które, jak domyślam, znienawidzi mnie połowa użytkowników tej strony: czy to możliwe, że doping ze strony polskich kibiców tak naprawdę hamuje nasze potencjalne sukcesy, a nie toruje do nich drogę?
Jesteśmy społeczeństwem postkolonialnym, a jako takie tkwi w nas mnóstwo kompleksów. Żądamy sukcesów, a żądanie to skutecznie napędzają media - w zamian otrzymujemy praktycznie same klęski. Chcemy wierzyć, że wyjedziemy z danej imprezy z workiem medali i chcemy o tym czytać. Potem zaś ogarnia nas szał, gdy nasz "murowany kandydat do złota" po zawodach opowiada przed kamerą "Nie no, nie wiem co się stało" - i o tym też chcemy czytać, ponieważ uwielbiamy być wściekli. Czy tego chcą, czy nie, tę ponurą perspektywę uosabiają polscy fani. Siatkarze, piłkarze, szczypiorniści i cała reszta są takimi samymi ludźmi jak my - mają te same strachy, te same kompleksy. Kto wie, może tkwi w nich przekonanie, że gdy tylko powinie się noga, można całą resztę oddać praktycznie walkowerem? Ostatecznie tego nas uczy polska historia: nie warto próbować i się starać, bo ostatecznie i tak się nie uda.
A teraz wyobraźmy sobie, że całej tej presji po prostu nie ma.
Siatkarze wyjeżdżają na IO 2016 w Rio, ale w polskich mediach praktycznie się o nich nie wspomina - co najwyżej "Polscy siatkarze mają szansę wyjść z grupy, jednak przeciwnicy, z jakimi przyjdzie im się zmierzyć, bywają nieprzewidywalni". Na trybunach zaledwie kilka polskich flag, dopingu właściwie nie słychać. Nie muszą walczyć, bo nikt na nich nie liczy. Mogą robić co chcą. Pełen luz.
I wygrywają.