„Fate of the Jedi” (w Polsce wydawana pod tytułem „Przeznaczenie Jedi” to dziewięcioczęściowa seria książkowa, będą następcą sławetnego „Dziedzictwa Mocy”. Pierwszy tom FotJ pojawił się w marcu 2009 roku, od razu postanowiłem, że zacznę sprowadzać te książki (w twardej oprawie!) zza oceanu, bo w Polsce wówczas leżeliśmy jeszcze z wydawaniem. Ostatecznie u nas w kraju ostatni tom pojawi się 4-6 miesięcy po premierze oryginału, co daje bardzo dobry wynik.
„Fate of the Jedi” odbierać można jak kolejny sezon serialu pod tytułem „Star Wars: Expanded Universe”. Trudno jednak dokładnie stwierdzić, kiedy ten „serial” się rozpoczął. Nieco nakierował mnie w tej kwestii Troy Denning w swoim ostatnim wywiadzie, w którym stwierdził, że „Fate of the Jedi” kończy pewien rozdział w Gwiezdnych Wojnach pod tytułem Jacen Solo. Choć dla mnie nowożytne Expanded Universe rozpoczęło się wraz ze startem Nowej Ery Jedi. I trwa po kresy Ery Dziedzictwa.
Akcję „Fate of the Jedi” osadzono 43 lata po bitwie o Yavin a fabuła miała bardzo proste założenia na start: młodych Jedi opanowuje jakaś niezbadana infekcja, od której głupieją i sieją chaos. Doprowadza to do napiętej sytuacji pomiędzy Zakonem Jedi a Szefem Państwa Natasi Daalą. W dodatku przeciwko Luke’owi prowadzona jest rozprawa sądowa. W efekcie wyroku sądu, a raczej ugody z Panią Kierowniczką, Luke Skywalker udaje się na dobrowolne wygnanie podczas, którego odnajdzie lekarstwo na chorobę młodych Jedi. Jedynym śladem są tutaj umiejętności Jacena Solo, które nabył podczas swojej pięcioletniej podróży po kultach Mocy zaraz po zakończeniu wojny z Yuuzhan Vongami. Historia zaczyna się zatem niewinnie, z czasem ewoluuje w niespodziewanym kierunku.
Co „odcinek” mieliśmy otrzymywać zgłębienie kolejnej kultury władców Mocy lub jakiś nowy-tajemniczy aspekt znanych kultystów. I ten wątek jest bardzo żywy, choć w zasadzie po trzecim tomie zrzucony na dalszy plan. Ale podróż Luke’a i Bena uzmysławia czytelnikowi jak mało wiemy o innych użytkownikach Mocy poza Jedi i Sithami. Nasi bohaterowie odwiedzają: Zakon Baran Do na Kel Dor, Aing-Tii, nieznane dotąd obszary Otchłani, Siostry Nocy na Dathomirze (gdzie odbywa się olimpiada ku chwale Vancover 2010), legendarną (w sensie fanowskim) planetę zmierzchu Nom Charios oraz kilka innych bardzo ciekawych miejsc. Ogólnie to mnie aspekty tego wątku cieszyły i interesowały, ale z czasem kiedy traciły na wartości, zostawały coraz bardziej powierzchowne, czego dobitnym dowodem jest tom ósmy i w zasadzie piąty – gdzie mamy tylko jakieś napomknięcie.
Kolejny wątek to Sithowie z Kesh. Czyli coś rewolucyjnego na skalę całego Star Wars. Bo dotąd mieliśmy tylko Dwóch Sithów w tych czasach i przygotowujących się na atak Sithów Krayta z Korriban. A tymczasem galaktyka wcale nie jest taka mała i mamy w niej całą planetę Zaginionego Plemienia Sithów, potomków ludzi z Imperium Tapani, sługów Imperium Sithów z czasów Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej. O ich historii napiszę więcej kiedy wyjdzie zbiorczy i zarazem finałowy tomik „Zaginionego Plemienia Sithów”. W każdym razie los uśmiechnął się do tej grupy wraz z przylotem Statku, który uwolnił Ben w „Wygnaniu”. Sithowie jako społeczeństwo mają się dobrze, aczkolwiek z racji nieznajomości technologii nie podróżują w kosmos i są w zasadzie więźniami planety Kesh. Sithowie mają wielkie plany i ambicje, chcą przejąć władzę w Galaktyce i pokonać znienawidzonych Jedi, ale by tego dokonać potrzebują wsparcia i czasu. Sam wprowadzenie nowych Sithów to już rewolucja sama w sobie, ale pozwolenie by brali czynny udział w pisaniu najnowszej historii odległej galaktyki to wielka sprawa. Specjalistą w sprawach Sithów z Kesh była początkowo Christie Golden, ale ostatecznie jej gwiazda przygasła na tle Troya Denninga i finału serii jego autorstwa. Tak w ogóle to ci Sithowie są dosyć liczni, wojownicy (niekoniecznie władcy Mocy) liczą około 10 tysięcy. Ale w raz z liczbą nie idą w parze z potęgą, bo pod tym względem wyszkoleni Jedi ich po prostu deklasują. Ale nie są tacy głupi jak może się wydawać i przygotowali dla swoich wrogów kilka zasadzek, których reperkusje będziemy pewnie w przyszłości napotykać w książkach.
Mamy też w kilku tomach wątki niewolnictwa i moralności zarówno Zakonu Jedi jak i Sojuszu Galaktycznego, w którym dzieje się bardzo wiele w sensie politycznym. Jest to oczywiście pokłosie tego, czego świadkami jesteśmy od początku, czyli konfliktu na linii władza wykonawcza – Jedi. Tak wielu zawirowań pewnie nie spodziewa się nikt, ale uwierzcie mi: są słabe chwile i mocne, a dla tych zdecydowanie warto czekać.
Ostatnim wątkiem przewodnim „Fate of the Jedi” jest istota zamieszkująca Otchłań – Abeloth. No i tutaj wszyscy miłośnicy Mocy i jej mistycznych elementów mogą sikać w portki, bo wątek ten mimo swojej złożoności stał się jednym z najciekawszych w książkowym EU. Historia Abeloth jest opowiedziana dopiero na końcu w „Apocalypse”, mimo tego warto było na nią czekać. Twórcy serii postanowili połączyć ją z Trylogią Mortis z serialu „The Clone Wars” i uczynić ją Matką (początkowo śmiertelniczką) rodziny, którą określono jako Celestianie. Ci natomiast byli Architektami, bo stworzyli przy pomocy Kilików stację Centerpoint, która była narzędziem do utrzymywania Abeloth w ryzach, poza dostępem do innych istot.
Taka długa 9-częściowa seria jak „Fate of the Jedi” rządzi się swoimi prawami, a dzięki temu że jest pisana przez 3 autorów czuć jej zróżnicowanie. Niestety ja czasami odnosiłem wrażenie, że niektóre tomy są wciśnięte na siłę a seria obyła by się bez nich. Gdyby napisano tylko 5 tomów, to wyciśnięto by z tej historii najlepsze soki i byłaby ona zdecydowanym numerem jeden wśród serii Star Wars. Mój „wymarzony” układ książek jest bardzo prosty:
Tom I = Tom I
Tom II = Tom II + Tom III
Tom III = Tom V + 0,5 Tomu VI
Tom IV = 0,5 Tomu VI + wątki Tomu VII + Tom VIII
Tom V = Tom IX
Zawiódł mnie bardzo Aaron Allston, który się zwyczajnie w świecie nie popisał i historia obyłaby się bez jego „dzieł”. Christie jako debiutantka się spisała, tym bardziej, że rozrkęcałą się z odcinka na odcinek. A moim nowym pisarskim bogiem został Troy Denning, który zdystansował swoich współpracowników i ostatecznie za sprawą „Apocalypse” wzniósł się na wyżyny rzemiosła. Troy, jesteś moim niekwestionowanym idolem!
Na koniec słowo o finale czyli „Apocalypse”, do którego stale byliśmy przygotowywani. Seria ma taki wkurzającą budowę, która zmusza nas czekania na ten ostatni tom, co bardzo mocno męczy w tomie VI (tutaj jeszcze mamy cierpliwość, bo Denning nas zadawala) VII i VIII (choć tutaj na spokojnie można kilka spraw przyjąć i liczyć, że to koniec czekania). I chyba specjalnie ten rodzynek został nam zostawiony na koniec. Seria która urzeka swoją średniością kończy się w tak fantastyczny sposób, że wypacza to zupełnie jej cały obraz. Za chwilę spytanie: jaka fantastyczność? A ja wam odpowiem: czytając wszystkie tomy ma się poczucie uczestniczenia w wielkim projekcie, gdzie wszystko co zostało powiedziane, będzie miało swoje następstwo w przyszłości. Niektóre rzeczy nie są po prosty wprost powiedziane, ale zwinny czytelnik poskłada wszystko do kupy. Co najważniejsze to w „Apocalypse” mamy dwa crossovery z gatunku mega ciężkich kalibrowo, o pierwszym pisałem wyżej, zaś drugiego nie będę psuł nieświadomym.
Obecnie czekam na jakieś wieści na temat kontynuacji przygód Luke’a, Bena, Jainy, Jagga i paru innych w ramach kolejnej serii albo trylogii. Bo mimo tego, że „Przeznaczenie Jedi” jako cykl się zakończyło, to zostało nam do wypełnienia Przeznaczenie Jedi. Troy, nie zawiedź mnie!