Jakiś czas temu pisałam o moim (nie)czytaniu książek (/b.php?nr=490310). Od kiedy powstał tamten wpis jest zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim teraz praktycznie codziennie znów czytam. Nawet jeśli nie jest to kolejna powieść, to nadrabiam komiksowe zaległości, albo czytam jakieś albumy itp. Wybrałam się też do dwóch bibliotek, koło których teraz mieszkam i okazało się, że ostatni raz pożyczałam w nich w 2007 roku (choć korzystałam później z innej placówki). Teraz zaglądam tam znowu bardziej regularnie. A jak cudownie było jednego dnia olać wszystko i większość czasu poświęcić na czytanie. Jak za starych dobrych czasów :]
Tak więc, podźwignęłam się ze swojego nieczytania. A w trakcie tego procesu natknęłam się na książkę, która sprawiła, że powrócił do mnie pewien temat, pewne „książkowo-życiowe” zagadnienie.
Z reguły, mam jakieś wręcz irracjonalnie nieufne (żeby nie powiedzieć, że niechętne) nastawienie do bestsellerów. Może dlatego, że w większości przypadków jeśli już się skuszę, to okazują się zdecydowanie przereklamowane. Na dokładkę niezbyt dobrze trawię nadmiar filozoficznych wywodów, które można spotkać w niektórych książkach. Odbieram je często jak pseudofilozoficzny bełkot. Z tych powodów zupełnie nie ciągnęło mnie do twórczości pana Coelho. W pracy jedna koleżanka pożyczyła jego „Alchemika” od drugiej, która zachwalała tę książkę niesamowicie, że cudowna, życiowa, czytała ją kilka razy etc. Ja się wzbraniałam, ale w końcu została mi wciśnięta praktycznie na siłę. Kilka miesięcy leżała koło łóżka, tylko ją od czasu do czasu odkurzałam, aż w końcu postanowiłam się z nią zmierzyć...
Jeśli cała twórczość pana Coelho jest taka, to ja dziękuję... Zdecydowanie mnie ta książka nie porwała. Nie wrócę do niej, a i po inne książki jego autorstwa pewnie nie sięgnę. Owszem kilka opisów, pomysłów czy zabiegów literackich mi się spodobało, męczyć się nie męczyłam, ale ogólnie... nie, to nie książka dla mnie. Miałam troszkę wrażenie, jakby autor używał w kółko 50 tych samych słów. I łapałam się na tym, że wyobrażałam sobie jak bardzo musieliby ją w Hollywood pozmieniać, żeby zrobić z niej napakowany akcją film przygodowy
Po tym przydługawym wstępie może w końcu przejdę do sedna tego wpisu. Po tamtej lekturze myślałam o tym, jak bardzo zachwycała się nią moja koleżanka, uważając ją za jedną z najważniejszych książek w swoim życiu. I chyba ubodło ją, kiedy druga koleżanka powtórzyła jej niefrasobliwie moją skróconą recenzję: „Szału nie ma, d**y nie urywa”.
Teoretycznie jestem w stanie zrozumieć dlaczego, ktoś może uznać tę książkę, za taką życiową, forma przypowieści, ogólna myśl przewodnia itd. Ja jednak na pewno nie uznałabym jej za książkę, która mogłaby zmienić moje życie, stać się jakimś jego istotnym elementem.
A właśnie o takich książkach chciałam napisać. O książkach, które ludzie traktują jako te dla nich najważniejsze, które coś wniosły w ich życie, może nawet je odmieniły. Takie książki, które na zawsze zapadają w pamięć, czasami popychają do zmian, inspirują i dźwigają w trudnych chwilach. Myślę, że wielu czytelników ma takie książki.
Przez lata w różnych wywiadach słyszałam/czytałam, jak ludzie wymieniają jako takie książki różne, raczej ambitne tytuły, niekiedy pozycje z listy klasyków literatury czy autorstwa różnych noblistów, o których nawet nie słyszałam. Takie bardzo „dorosłe” książki, że pozwolę sobie użyć takiego stereotypowego określenia.
Tymczasem gdybym to ja miała wymieniać najważniejsze książki w moim życiu, wskazałabym tytuły z dzieciństwa i wczesnej młodości. Te książki, które czytałam jako mała dziewczynka i młoda nastolatka, ponieważ uważam, że to one miały na mnie większy wpływ niż cokolwiek, co czytałam już jako starsza, czy dorosła osoba. Wydaje mi się to logiczne, bo człowiek kształtuje się w dużej mierze, kiedy jest młodszy, wtedy tworzy mu się jakiś „szkielet”, światopogląd. Ubogi we własne doświadczenia korzysta z cudzych.
I tak się nie raz zastanawiałam czy to ze mną jest coś nie tak? Czy tylko ja mam takie "ważne-niedorosłe" książki? Dlaczego nie daję się porwać i powalić tym wszystkim ważkim książkom. Owszem, potrafię docenić, np. „Mistrza i Małgorzatę”, dobrze mi się ją czytało, ale nie powiem, że ta książka była ważna w moim życiu (a ten tytuł przewija się w takiej kategorii dość często). Kiedy kończę taką książkę, to czasami jestem pod dużym wrażeniem, może się nawet zadumam na chwilę, ale nie mają one na mnie już takiego życie-zmieniającego wpływu. Może po prostu jestem zbyt infantylna i dziecinna, nie dostrzegam wszystkiego co w nich jest. Zresztą po osiągnięciu pewnego wieku, to raczej życie jako takie mnie uczyło i uczy, a nie mądra i ambitna fikcja. A może po prostu wolę mieć podane „prawdy życiowe” w bardziej rozrywkowej i kolorowej formie, albo czytam za mało takich „mądrych” książek i dlatego nie mogę trafić na taką, która mnie powali. A może ci wszyscy mądrzy ludzie z wywiadów szybciej się rozwijali i kiedy ja czytałam książki młodzieżowe oni byli już na etapie „Zemsty i kary”, a kiedy ja do niej dotarłam nie byłam już taka podatna?
Albo po prostu oni mówią, to co lepiej i mądrzej wygląda ;]