-W kinie byłem, film widziałem...#2
Czarny łabędź (Black Swan)
[img]http://www.iwatchstuff.com/2010/11/16/black-swan-poster.jpg[/img]
Czy można napisać coś nowego o jednym z najgłośniejszych filmów ostatnich miesięcy, o pierwszej spośród „gorących” premier tego roku, o obrazie, którego treść niezliczoną ilość razy analizowali już krytycy w prasie i kinomani w internecie? Mam nadzieję, że tak, bo po to siadam do klawiatury...A nawet jeśli nie i napiszę tu znane banały to i tak nie zaszkodzi popełnić recenzji, i podzielić się oceną najnowszego dzieła Darrena Aronofsky`ego.
Złośliwi powiedzą, że „Czarny łabędź” to w istocie „Zapaśnik” przeniesiony z wrestlingowego ringu na deski teatralnej sceny. Będzie to jednak za daleko posunięte uproszczenie. Owszem, oba te filmy opowiadają o walce z barierami własnego ciała w drodze ku osiągnięciu sukcesu, ale „Black Swan” skupia się na czymś innym. Jak to miało miejsce w poprzednich dziełach Aronofsky`ego tak i tym razem reżyser koncentruje się na wiwisekcji opętanego obsesją umysłu. Jego pacjentką jest tym razem Nina (nazwana zapewne po chorej psychicznie żonie Czajkowskiego Antoninie Milukowej), młoda i utalentowana baletnica, którą główna rola w inscenizacji „Jeziora łabędziego” Piotra Iljicza Czajkowskiego popycha ku coraz większej paranoi. Dążąca do perfekcji dziewczyna, trzymana przez zaborczą matkę (zmuszoną przerwać karierę baletową z powodu ciąży) po kloszem i naciskana przez reżysera, by idealne ruchy zamieniła na scenie w spektakl uwodzenia, powoli zaczyna przestawać odróżniać, co jest prawdą, a co projekcją jej umysłu. Zaczyna widzieć swego sobowtóra na ulicy i w metrze, zaś dziwna wysypka na ciele pozwala się bohaterce (i widzom) domyślać, iż jej przemiana z kruchej, czystej istotki w rozerotyzowanego Czarnego Łabędzia zachodzi nie tylko na scenie, ale także samej Ninie.
Cały proces wyniszczającego Ninę wewnętrznie dążenia to tanecznej perfekcji, do uchwycenia piękna zamkniętego w tańcu i pokazany został z jej perspektywy. Obserwujemy najpierw zastraszoną trzydziestolatkę mieszkającą w różowym pokoju z pluszakami, która z biegiem czasu wkracza w świat erotyki i wraz z coraz większą harówką na próbach wpada w sidła...no właśnie, czego? Obłędu? Paranoi? Wyczerpania związanego z tytaniczną pracą na treningach? A może to wszystko wina poczucia zagrożenia, które wywołuje w Ninie Lily – baletnica z San Francisco, wyzwolona seksualnie, która z tańca czerpie po prostu frajdę. Lily to właśnie ów „Czarny łabędź”, „zła siostra”, która chce odebrać Ninie to, na co tak ciężko pracuje. A może jest odwrotnie, może to Nina jest „Czarnym łabędziem”, bo zazdrości Lily tego kim jest, a jest osobą, którą ona nigdy nie będzie, bo nie ma odwagi nią zostać. Aronofsky nie udziela nam odpowiedzi na te pytania. Widz ma wyjść z kina z mętlikiem w głowie i poczuć się równie skołowany jak Nina. Jedyne, co tak naprawdę wprost przekazuje nam reżyser to w sumie dosyć prosta prawda, że gdy dążymy do ideału, nieważne w jakiej dziedzinie, to granica między zdrową ambicją, a obsesją jest bardzo cienka. Nie dziwota to w sumie, bo Aronofsky nigdy nie starał się w swych filmach odkrywać Ameryki, a jedynie stwierdzać pewne „oczywiste oczywistości”, że pozwolę sobie zacytować PiSklasyka, w awangardowej formie.
Aronofsky w wywiadach wspominał, iż zależało mu na wykreowaniu atmosfery zaszczucia głównej bohaterki, która stanowiłaby hołd dla „Wstrętu” i „Lokatora” Romana Polańskiego. Nie da się zaprzeczyć, iż klimat „Czarny łabędź” ma ciężki, od samego początku Nina czuje na swych plecach złowrogie oddechy i spojrzenia, zresztą sam widz ma wrażenie, iż jest częścią paranoi bohaterki, bowiem fotografujący z ręki Matthew Libatique nie szczędzi nam zbliżeń twarzy Natalie Portman, zaś w scenach, gdy Nina idzie, ustawia kamerę za jej plecami tak, że widz „śledzi” bohaterkę. Odnosiłem jednak w czasie seansu wrażenie, że cały ten zamysł realizatorski jest nieco wysilonym dowodem na to, że Aronofsky doskonale sprawuje się w inspirowaniu się dziełami Mistrzów. Całość świetnie broniłaby się fotografowana w bardziej tradycyjny sposób. W moim mniemaniu Aronofsky przeszarżował też w scenie finałowego tańca, gdy „przemieniona” tak na scenie, jak i wewnętrznie w „Czarnego łabędzia” Natalie Portman wiruje w tańcu, a jej ramiona zamieniają się w skrzydła. Przez większość projekcji reżyser sugeruje widzom, że wysypka (a zasadzie gęsia skórka) i wychodzące spod skóry czarne pióra to symbole dokonującej się w bohaterce transformacji. Ukazanie jej ostatecznej przemiany za pomocą wielkich skrzydeł gryzie się z założeniami thrillera psychologicznego, gdzie pewnych rzeczy nie się mówi wprost, a inne jedynie się widowni sugeruje tak, aby sama domyśliła się wniosków. A tu mamy te nieszczęsne skrzydła, niczym cios obuchem w łeb. No, ale skoro w jednym z poprzednich filmów Aronofsky`ego lodówka przechadzała się po pokoju, a w innym Hugh Jackman przemierzał kosmos w wielkiej kuli... Jednakże te kilka wspomnianych słabości nie jest w stanie przysłonić znakomitości tego filmu.
Największe peany pochwalne należą się jednak Natalie Portman, która zagrała tu najlepszą rolę od czasu debiutu w „Leonie” Bessona. To niesamowicie złożona kreacja. Portman jest tu z jednej strony totalnie wręcz rozedrganą dziewczynką w ciele dorosłej kobiety, która nie potrafi znosić upokorzeń i na wszystko reaguje płaczem, z drugiej zaś to co raz bardziej świadoma swej seksualności kobieta, która na scenie (w rytm zaaranżowanej przez Clinta Mansella partytury Czajkowskiego) przemienia się w wampa, ale nie jest w stanie opanować demonów, które zaczynają ją dręczyć coraz mocniej. Portman w świetnie dobranych proporcjach pokazała kolejne formy zaszczucia, którym słono płaci za piękno swego tańca, bo im lepiej Nina wypada na scenie, tym bardziej pogrąża się w otchłani ciemnej strony umysłu. Wyśmienita i zarazem niezwykle odważna to rola. Jeżeli Natalie Portman nie dostanie za nią Oscara, będzie to naprawdę wielki błąd Akademii. Pozostała część obsady (Vincent Cassel, Mila Kunis i starają się wrócić do wielkości Winona Ryder) stanowią jedynie tło dla jej występu, a kroku Portman stara się dotrzymać jedynie Barbara Hershey w ciekawej roli toksycznej matki Niny. To film Natalie Portman.
„Czarny łabędź” to perfekcyjnie zrealizowane studium zatracania się w obsesji w dążeniu do ideału, która towarzyszy „niewolnicom Terpsychory”. Studium sugestywne, mocne, zapadające w pamięć i zagrane przez Natalie Portman w sposób wywołujący wyłącznie podziw. To kandydat do grona najlepszych filmów tego roku. Bomba!
9/10
reżyseria: Darren Aronofsky
scenariusz:Mark Heyman, John J. McLaughlin i Andres Heinz
zdjęcia: Matthew Libatique
muzyka: Clint Mansell
obsada: Natalie Portman, Vincent Cassel, Mila Kunis, Barbara Hershey, Winona Ryder, Benjamin Millepied
zwiastun: http://www.youtube.com/watch?v=5jaI1XOB-bs
"A Swan Song (For Nina)", poruszająca wariacja Clinta Mansella na temat Czajkowskiego: http://www.youtube.com/watch?v=ZGdsXjob7fI&feature=related