-ZŁOTE BALAVY 2010 - edycja pierwsza
[img]http://img688.imageshack.us/img688/8374/zlatyb.jpg[/img]
Jako się rzekło, oto część druga pierwszej edycji Złotych Balavów.
Najlepszy reżyser: Roman Polański, „Autor Widmo”. Polański to reżyser totalny, który z nawet pozornie prostych sekwencji potrafi swą maestrią wygenerować emocję tak wielkie, że aż trudno wytrzymać z napięcia w kinowym fotelu. Obejrzyjcie sceny podawania kartki w „Autorze Widmo”, a będziecie wiedzieli, co mam na myśli.
Najlepszy scenariusz: Aaron Sorkin, „The Social Network”. Sorkin adaptując „Miliarderów z przypadków” stanął przed trudnym zadaniem: jak w gruncie rzeczy mało porywającą historię batalii o prawa do Facebooka sprzedać widzowi tak, aby nie wyszedł z kina znudzony już po pierwszym kwadransie. Sorkin wybrnął z tego nie tylko obronną ręką, ale wręcz mistrzowsko. Okazało się bowiem, iż ta niefilmowa opowieść potraktowana z odpowiedniej perspektywyHistoria narodzin Facebooka postanowił ukazać niczym wybuchową mieszankę rasowego thrillera z dramatem sądowym. „The Social Network” jest energetyczny, pulsuje od emocji i ani na chwilę nie wypuszcza z uścisku napięcia. Jednocześnie Sorkin opowiada historię największego portalu społecznościowego skupiając się nie na biznesowych niuansach, tylko koncentrując się na ludziach za jego sukcesem stojących, zwłaszcza zaś na Marku Zuckerbergu. Sorkin nie uległ pokusie wartościowania ojca „Twarzoksiążki”. To widz na postawie przedstawionych na ekranie faktów ma wyrobić sobie o nim zdanie: czy to nierozumiany przez świat geniusz, czy plagiator o socjopatycznych skłonnościach? Dodatkowy plus za sążniste dialogi. Potem tylko wystarczyło znaleźć reżysera na tyle utalentowanego, by sprawnie przerobił ten skrypt na kolejne kadry. David Fincher zadaniu podołał. Dzięki scenariuszowi Sorkina „The Social Network” jest czymś więcej niż FfoF – filmem Finchera o Fejsie. Murowany kandydat do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany.
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Colin Firth, „Samotny mężczyzna”. Nie ma sensu powtarzać tego, co napisałem przy okazji „Samotnego mężczyzny”. Powiem tylko, że od tego dnia, gdy obejrzałem film Forda, Firth wszedł do mojego prywatnego panteonu WAB, czyli Wielkich Aktorów Brytyjskich. I coś czuję, że rola JKM Jerzego VI tylko ugruntuje jego pozycję.
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Rachel Weisz, „Agora”. Prosta, zagrana przy pomocy najprostszych narzędzi z aktorskiego warsztatu rola, która długo zapada w pamięć po seansie. Weisz gra Hypatię niezwykle subtelnie, w wyciszony sposób, co doskonale podkreśla charakter jej bohaterki - kobiety, która nie może powstrzymać tego co nieuniknione, ale nie pozwoli sobie odebrać tego, co ma najcenniejsze – własnej wartości, wolnej woli i rozumu; kobiety, która walczy słowem, a nie mieczem, a mimo to odnosi zwycięstwa nad obłudą mężczyzn m.in. dlatego musi umrzeć. Weisz nakreśliła wspaniały portret tego, co najpiękniejsze w człowieku – intelektu.
Najlepszy aktor drugoplanowy: <b>Oscar Isaac</b>, „Robin Hood”. Gwatemalczyk Isaac wciela się w Jana bez Ziemi i buduje swą kreację w sposób podobny do Heleny Bonham Carter w „Alicji...”, czyli ukazuje władcę na tronie, jako rozpieszczone, nienadające się do sprawowania władzy dziecko. Tu jednak podobieństwa się kończą. Carter skupiła się na obśmianiu swej postaci i aktorskiej szarży, zaś Isaac gra na poważnej nucie. Jego Jan to najważniejszy czarny charakter w filmie, człowiek opętany żądzą władzy, gotowy poświęcić wszystko i wszystkich, aby osiągnąć swe cele. Szaleniec o dziecięcej, prostej wizji świata - chcę tego, więc mi to dajcie! Chcę! Chcę! Chcę! W każdej scenie, gdy Isaac jest na ekranie, ów ekran aż kipi od emocji. Musiał grać metodą Stanisławskiego, bo szaleństwo było widoczne w jego oczach. O tym, że Isaac to aktor wszechstronny świadczy fakt, że w tym samym roku zagrał równie udaną, choć zgoła inną rolę w „Agorze”. O nim będzie jeszcze głośno.
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Helena Bonham Carter, „Alicja w krainie czarów” . Jedyny warty uwagi występ aktorski w „Alicji...” Burtona. Helena jako Królowa Kier błyszczy na tle wyjątkowo mdłego i nudnego (a gra Szalonego Kapelusznika) Deppa i snującej się na ekranie Mii Wasikowskiej. Uroczo przeszarżowana kreacja, w której Bohnam Carter po mistrzowsku jest groteskowo wręcz groźna jako główny szwarccharakter, ale jednocześnie wyśmiewa i bierze w nawias swoją postać, kreując ją na rozwydrzonego i rozpieszczonego bachora. Dla niej warto obejrzeć to niezbyt udane dziełko Burtona.
Najlepsza muzyka: Alexandre Desplat, „Autor widmo”. Posłuchajcie tego: http://www.youtube.com/watch?v=Nct3Ovn4saw . Tu wszelkie słowa są zbędne, dźwięki mówią same za siebie. Bernard Herrmann byłby dumny.
Najlepsze zdjęcia: Martin Ruhe, „Amerykanin”. Złośliwi mówią, że ten film to tylko zbiór ruchomych obrazków z folderu turystycznego o Abruzji. Bzdura. Zdjęcia Ruhego oczywiście znakomicie uwydatniają piękno włoskich krajobrazów, szczególnie na tych długich, wolnych ujęciach, ale przede wszystkim służą podkreśleniu emocji postaci, zwłaszcza głównego bohatera. W zbliżeniach, o obrazie ostrym jak żyleta, doskonale widać każdą najdrobniejszą zmarszczkę mimiczną Clooneya, każdy najmniejszy grymas na jego twarzy, co mocno podkreśla życiowe zmęczenie i wypalenie tytułowego Amerykanina.
Najbardziej cool scena: zjazd na jelicie, „Maczeta”. Słowa zbędne, kto widział ten wie, jak bardzo idiotyczna i zarazem totalnie filmowa jest ta scena.
Najlepsza kwestia: „Machete don`t text” - trzy słowa, które charakteryzująca postać graną przez Trejo celniej, niż wszystkie sceny, w których efektownie pozbawia swych wrogów życia i kończyn zarazem.
Najlepsze efekty specjalne: Moon oraz Najlepsza scenografia: Tony Noble „Moon”. Film Duncana Jonesa z 2009 wszedł na polskie ekrany w tym roku w oszałamiającej liczbie jednej kopii, co samo w sobie uważam za skandal. Debiut reżyserski syna Davida Bowie to świeży powiew w gatunku s-f (nawiązujący klimatem do „2001: Odysei kosmicznej” mistrza Kubricka) z egzystencjalną fabułą (skopaną nieco przez hollywoodzki happy end) i dobrą rolą Sama Rockwella (nie przepadam za nim, ale tu doceniam występ). „Moon” jednak zachwycił mnie głównie efektami specjalnymi i scenografia. W dobie wszechobecnego CGI i pompowanego przez Camerona hype`u na 3D cudownie jest zobaczyć obraz, w którym efekty komputerowe schodzą na dalszy plan i pełnią jeno rolę kosmetycznego dopełnienia perfekcyjnych zdjęć trickowych i fenomenalnie wykonanych modeli. Dodatkowo bardzo przemyślana jest scenografia bazy na księżycu. Mamy tu do czynienia z tzw. zardzewiałą tudzież brudną przyszłością – są superkomputery, nowoczesne ambulatoria i robot-asystent, ale pomieszczenia nie są sterylne, widać, że mieszka w nich człowiek: są zdjęcia na ścianach, bałagan na stole, ot, jakiś pozostawiony na boku kubek- ludzie skolonizowali kosmos, ale nie wyzbyli się swych skłonności od życia w brudzie. „Moon” udowadnia, że kino s-f realizowane klasycznymi metodami nie tylko jest widowiskowe i ma we współczesnej kinematografii rację bytu, ale też to, że w kategorii „szczękopad” tego rodzaju F/X wszelkie „Avatary” zjada na śniadanie.
W następnym wpisie najpewniej przeczytacie recezje "Czarnego łabędzia" i już nie tak kultowej kontynuacji kultowego "TRONa".