Cóż, moi drodzy Bastionowicze, skoro przez ostatnie miesiące bombardowałem Was newsami o "It`s a Trap!" i "Robot Chicken: Star Wars III" wypadałoby napisać kilka słów o tym, co sądzę o rzeczonych produkcjach, co też niezwłocznie czynię.
SPOILER ALERT!
Dwóch Sethów (Green i MacFarlane) i Matt Senreich po raz trzeci postanowili obśmiać Gwiezdne Wojny w swych serialach komediowych. Z jakim skutkiem? Z niezłym, ale nie uprzedzajmy faktów.
Robot Chicken: Star Wars III
[img]http://www.gwiezdne-wojny.pl/image.php/grafika/2010/gru/logo_bg_0cc8c191178be63d57731c452ca7a242,4,0-0-700-349.jpg[/img]
Na początek The Who wprowadzi nas w odpowiedni klimat...
http://www.youtube.com/watch?v=M9CWJa9yK7I
...o, już!
Seth Green i Matt Senreich postanowili w trzecim starwarsowym "Robot Chicken" częściowo zmienić nieco formułę obecną w poprzednich częściach i zaserwować kilka skeczy, które łączyłby bohater i wątek fabularny. Oto Imperator spadając w dół szybu na DSII wspomina swój rise to power, Yarael Poof robi za dostawcę pizzy, a Boba Fett...cóż, Boba, jak to Boba w "Robot Chicken" gloryfikuje głosem Breckina Meyera swą zajebistość.
Niektórzy sarkają na zmianę formuły RC:SW, ale moim zdaniem to strzał w dziesiątkę. Otrzymaliśmy dzięki temu masę świetnych i pomysłowych gagów. Jednocześnie nie zaburzyły one konstrukcji fabuły znanej wcześniej, gdyż skecze stanowiące większą całość poprzetykane są krótszymi, zamkniętymi żartami. Cały odcinek jest dzięki temu:
a/zróżnicowany pod względem zawartości;
b/zrównoważony, gdyż, iż, ponieważ powiązane ze sobą skecze nie dominują nad całością.
Panowie Green i Senreich chwalili się w mediach i sieci paroma pomysłami, które miały wywołać spazmatyczne salwy śmiechu u fanów i wstrząsnąć światem amerykańskiej komedii...no, przesadzam, które miały być naprawdę śmieszne.
Cóż, może u części wywołały śmiech, ale u mnie nie. Tak głośno przez z nich zachwalany skecz z Prune Face`em był wyjątkowo kiepski (Green w wywiadzie z Bonnie Burton swym gadaniem o kupowaniu figurek całkowicie zepsuł radość z puenty), podobnie zresztą jak te, w których pierwsze skrzypce grał Gary. Spośród promowanych skeczy jedynie te dotyczące Palpatine`a trzymały poziom (zwłaszcza prezentujące jego "chmurne i górne" lata młodzieńcze).
Znacznie zabawniejsze są tu krótsze skecze z moim ulubionym sprzedawcą ubezpieczeń na czele, no i z Bobą, który jest w RC każdorazowo ukazywany jako badass twardziel i kozak aż ociekający awesomeness. Dubbing Fetta w "Robot Chicken" to wg mnie rola życia Breckina Meyera. Po hollywoodzku epicka jest też oczywiście scena z wampą na stacji benzynowej. Rukę dałbym sobie uciąć, że to nawiązanie do jakiegoś filmu, że gdzieś to już widziałem. Jeżeli ktoś z Was
wie, o co może chodzić, niech skrobnie w komentarzu, bo mi pamięć szwankuje. Na pewno mamy tu aluzję do słynnej sceny z "Flashdance" podczas jogi Amidali.
Oczywiście zawsze znajdzie się jakaś łyżka dziegciu. Świetny obraz całości psują: slapstickowo-żenujący Vader w toalecie oraz scena z dobijaniem Ewoka, która ani nie była śmieszna, a już na pewno smaczna. Nie jestem świętoszkiem i nie mam nic przeciwko ohydzie w kinie i telewizji, pod warunkiem, że czemuś służy, a tutaj niestety okładanie Ewoka kijem było przeraźliwie słabe.
Reasumując, bo jest późno, a jeszcze FG został do zrecenzowania: dużo dobrych żartów i udany sposób na odświeżenie formuły. Czy chcę RC o Nowej Trylogii w takiej wersji? Yep!
8/10
Family Guy: It`s a Trap!
[img]http://www.gwiezdne-wojny.pl/grafika/2010/lip/fgdvd_bg_16b770c3df51aef895a442ce754a9fc3.jpg[/img]
Na początek oddajmy głos Robertowi Palmerowi i spółce...
http://www.youtube.com/watch?v=rgYqIvnPvqQ
Już trzeci raz u rodziny Griffinów z Quahog gaśnie światło przerywając tym samym członkom familii ubogacający wewnętrznie seans przed telewizorem (tym razem program o muzyce lat 90. na VH1, pierwszy z celnych żartów tego odcinkaaa aaa aaaaa). W obliczu awarii zasilania Peter snuje dalszy ciąg historii rozgrywającej się dawno, dawno temu w odległej galaktyce.
Tym razem Seth MacFarlane wziął na tapetę "Powrót Jedi" i opowiada fabułę ep. VI (ustami Petera) w typowy dla FG sposób. W ciągu niepełnej godzinki dostajemy najważniejsze momenty RotJ ukazane w krzywym zwierciadle MacFarlane`owej satyry. Pojawią się więc żarty toaletowej proweniencji (z puszczaniem bąków włącznie), jak też gagi bardziej wyrafinowane, wyśmiewające współczesną popkulturę lub wyświechtane filmowe klisze. Oczywiście zbędne jest stwierdzenie, że tego rodzaju humor nie musi trafić do każdego odbiorcy, ale w tym kryje się siła "Family Guya", że jedni ten serial wielbią, inni zaś szczerze nienawidzą.
Piszący te słowa nie zalicza się do maniakalnych wielbicieli serialu. Owszem, lubię pooglądać sobie pojedyncze odcinki, czy też krążące w sieci pojedyncze ich fragmenty, czasem pośmieję się mocno, czasami się zażenuję, niemniej nie śledzę FG pasjami, toteż pojawiającym się na forach opiniom o dołujących poziomie kolejnych sezonów wierzę na słowo. Jako fan SW duże nadzieje wiązałem z pierwszą parodią Gwiezdnej Sagi spod znaku FG, czyli "Blue Harvest". Był to jednak dla mnie bardziej powód do zawodu, niż pochwalnych peanów. Odcinek był bowiem mocno nierówny, rozkręcił się na dobre dopiero w scenach na Gwieździe Śmierci i podczas bitwy o Yavin ("Red Oktouber sztending baj!"). Niestety, spora część żartów stała na niskim poziomie, tudzież trafiała w próżnię. Obawiałem się, że to samo czeka mnie
w "Something...Dark Side", ale tu z kolei zaskoczenie było jak najbardziej pozytywne. "Imperium kontratakuje" w stylu
FG to produkcja komediowa na najwyższym poziomie. Żartów kloacznych było niewiele (nieszczęsny tyłek Petera), sporo kpiono z kultury popularnej (Dondon Knotts) i wyszydzano wszelkie świętości (aborcjonowany płód w stercie śmieci wyrzucanej z gwiezdnego niszczyciela i zbieracze kosmicznego złomu niczym dziady proszalne). "It`s a Trap!" sprawia wrażenie, jakby połączono w nim wady "Blue Harvest" i zalety "Something...".
Rzecz jasna skoro mamy do czynienia ze starwarsowym odcinkiem FG pewne rzeczy muszą pozostać bez zmian: Meg znów jest obsadzona w roli potwora (tym razem padło na Sarlacca; biedna Mila Kunis nie ma tu wiele dialogów do zagrania), opening crawl ponownie jest o czymś zupełnie innym, niż w oryginale (tym razem nie ma tam cyfrowego słonia, ale później pojawia się skarpetkowy potwór), a na końcu Peter i Chris ponownie muszą się o coś posprzeczać (tym razem poszło o to...czy Seth Green to palant i kiepski aktor).
Do nowości zaliczyć trzeba pojawienie się dwu postaci z innego serialu autorstwa MacFarlane`a: kosmity Rogera (moff Jerjerod; jego pojawienie się na ekranie Stewie Vader kwituje słowami: "Czy nie mamy już własnych postaci?") oraz złota rybka Klaus Heissler (admirał Ackbar; słuchanie jego kwestii, które Dee Bradley Baker wypowiada z charakterystycznym niemieckim akcentem to miód dla uszu). Reszta została po staremu, tak jak znamy i lubimy.
Jak wspomniałem "...Trap!" powtarza błędy "Błękitnego żniwa". Niestety odcinek rozkręca się wyjątkowo niemrawo i większość gagów rozgrywających się w pałacu Jabby to słabizna. Poziom poprawia się dopiero wraz z kapitalnym gagiem z dawaniem znaku kiwnięciem głowy. Później jest zaś już tylko lepiej. Szczególnie udane są sekwencje endorowe z psychicznym torturowaniem imperialnych, dosłownym potraktowaniem słów "speeder bike", fragmentami "Entertainment Tonight" i rzuceniem światła na aktywność Ewoków po bitwie na czele. W tej części jednak wszystko bije na głowę Carter Pewterschmidt jako Palpatine. Man, he is mean son of a bitch! Nic nie charakteryzuje tej postaci lepiej niż scena z chłopcami w basenie.
Guest stars? Cóż, mnie ani ich udział ziębi, ani też grzeje. Limbaugh nie zrobił na mniej wielkiego wrażenia jako rancor, podobnie jak Stewart i Dorn, którzy powiedzieli tam raptem dwa słowa. Znacznie fajniejszymi, bo całkiem nieprzewidywalnymi momentami było wstawienie fragmentu "Golfiarzy" Harolda Ramisa i sparodiowanie programu o celebrytach, podobnie jak celne wykorzystywanie gierek słownych (w rdzeniu Gwiazdy Śmierci zamiast power station mamy...zespół poprockowy Roberta Palmera Power Station).
FG wiele też wyjaśnia jeśli chodzi o uniwersum. Zawsze zastanawiałem się, jak wyglądał stary kod przesłany z Tydirium na Egzekutora, teraz już wiem
Sethowi MacFarlane`owi nie udało się więc przeskoczyć poprzeczki postawionej przez "Something, Something, Something Darkside", ale przygotował wraz z ekipą i aktorami naprawdę solidną porcję żartów, z których część osiąga wyżyny, część zaś oscyluje wokół dołu kloacznego. Na pewno jednak jest to odcinek lepszy, niźli zaledwie poprawny i tym samym rozczarowujący "Blue Harvest".
Moja ocena: 7,5/10
Górą okazało się dzieło duetu Senreich-Green.
Aha, jeśli chodzi o słynny zdublowany w FG i RC motyw (Palpi "potrącony" przez Sokoła), to chyba lepiej wyszło to u MacFarlane`a.
BTW wiecie, że redaktorzy pewnej polskiej strony o SW uważają, że to Peter Griffin jest twórcą FG? No to już wiecie.