"Rebellion" miał wszelki potencjał, aby stać się godnym następcą bardzo dobrego (ale niestety nierównego) "Empire". Zresztą włodarze Karego Konia pokładali w tej serii zapewne bardzo duże nadzieje, skoro została ona włączona do crossovera "Wektor"dołączając tym samym do sztandarowych serii KotOR i "Legacy". Później zaś po wydaniu kilkunastu numerów seria ta została skasowana i jeżeli ktoś zastanawiał się dlaczego tak się stało, po lekturze "Small Victories" będzie mógł sobie na to pytanie sam odpowiedzieć.
"Rebelia" wystartowała całkiem udanym story-arciem "My Brother, My Enemy" kontynuującym wątki z "Empire", ale później było corazgorzej. Nie oznacza to, że komiksy te były całkiem do bani, po prostu cała seria sprawiała wrażenie nieprzemyślanej, ze scenariuszami pisanymi na kolanie i rysownikami, którzy tworzyli kadry tak, jakby był to jakiś rodzaj chałtury.
"Drobne zwycięstwa" są moim zdaniem komiksem, w którym cała seria przegląda się jak w zwierciadle (zupełnie jak w przypadku "In the Shadows..." w "Empire"). Widać tu jak na dłoni wszystkie największe zalety, jak i wady tej serii. Skoro o minusach już wspomniałem, więc warto rozwinąć tę myśl. Zacznę od warstwy graficznej. Wilson tworzący obecnie "Invasion" długą drogę przeszedł od rysownika "Drobnych..." do specjalisty w kreowaniu Vongów i ich organicznej technologii. Kadry w "Small Victories" sprawiają wrażenie ćwiczenia stylistycznego, pracy zaliczeniowej, w której pokazuje się technikę, ale nie kunszt. Wiele rysunków, zwłaszcza jeśli chodzi o drugi plan i tła jest niedopracowanych, wręcz niechlujnych. Nieco stara się to zamaskować osoba odpowiedzialna za kolorowanie, ale skutek jest ledwie dostateczny. Twarze postaci są z kolei lekko kanciaste i jakby napakowane anabolikami, Leia wygląda jak herszt-baba, zaś Luke niczym kulturysta na emeryturze lub czterdziestolatek, który kryzys wieku średniego odreagowuje na siłce ( http://www.youtube.com/watch?v=9jPzzOFFpI4 ). Wilson ma tu problem z rysowaniem postaci filmowych, bowiem te, które pojawiły się w EU (Able, Dantels i przede wszystkim Deena) udały mu się o wiele lepiej. Podobnie jak sceny akcji i pojazdy (ach, te B-wingi), które wyglądają tu zacnie.Generalnie jednak warstwa graficzna stoi na średnim poziomie.
Podobnie zresztą jak scenariusz. Przedstawiona tu historia zagubionych w kosmosie...nie, nie rodziny Robinsonów z popularnego serialu, lecz Rebeliantów, który korzystają z okazji i postanawiają obrócić w perzynę imperialny CPN nie grzeszy oryginalnością oraz powodującymi szczękopad twistami fabularnymi. Jest tu trochę walki, trochę podniosłych przemów, trochę poświęcenia, a także dwu przerysownych złych i szczwanych bardziej niż najszczwańszy plan Baldricka (which is funny because oni i tak przegrają) Imperialnych. Taki SW-owy standard, który znamy i lubimy (chociaż czasem nas irytuje): dobrzy po paru zawirowaniach wygrają, a źli dostaną w tyłek, co oczywiście niczego ich nie nauczy. Szkoda tylko, że całość jest do bólu sztampowa i przez to im dalej w lekturę, tym większe znużenie.
Chociaż trzeba przyznać bez bicia i waterboardingu, że znalazło się tu kilka naprawdę fajnych pomysłów. Od takich cieszących oko fana detali, jak to, że w niecały rok po tym, jak pewne dwie torpedy wleciały do pewnego otworu wentylacyjnego pewnej wielkiej kuli i wysłały ją do diabła Sojusz używa jeszcze okrętów, na których w czasie wojen klonów latała flota CIS, po główną bohaterkę. Deena jest tu bowiem głównym protagonistą, nie Luke, ani nie Leia.
Znana z wcześniejszych komiksów Deena, która zaciągnęła się w poszukiwaniu przygód i dla podreperowania niskiego samooceny rozczarowana postanawia odejść z sił zbrojnych sojuszu, ale ostatni raz chwyta za broń i staje się bohaterką dnia. Wykazuje swą olbrzymią wartość, udowadnia odwagę i oddanie sprawie. Z targanej rozterkami dziewczyny staje się hardą heroiną. Niby kolejna klisza, ale akurat ten wątek poprowadzono najsprawniej. Trzeba jednak pamiętać, że by cieszyć się historią Deeny trzeba znać wcześniejsze komiksy z "Empire"i "Rebelliona", bowiem retrospekcja z początku jest baaardzo ogólnikowa.
"Drobne zwycięstwa" to jak wspomniałem probierz całej serii. Bowiem cała "Rebelia" cierpiała na te same dolegliwości, co ten story-arc: mało wyszukane scenariusze, raczej średniego sortu rysunki, niewciągające historie i dosyć pobieżnie nakreśleni bohaterowie. Czyta się sympatycznie, ale pozostaje olbrzymie odczucie niedosytu. Gdyby scenarzyści byli bardziej pomysłowi, a rysownicy bardziej przykładali się do pracy, to pewnie seria sprzedawałaby się lepiej i kto wie, może dotrwałaby do 50 numeru.
6/10
PS. Szkoda, że Egmont nie odstąpił od zasady i nie dał tym razem takiego samego plakatu jak okładka. Ujęcie B-wingów w locie, to cudo, a Deena w pancerzu komadosa raczej udaną grafiką nie jest.