Dochodzimy do półmetku serii "Fate of the Jedi" i nadal nie wiem, czy mam płakać czy się cieszyć z tego powodu. Odniosłem wrażenie, że w dużej mierze, książka jest kolejnym popychadłem, a nie ważnym elementem całości. Jak to, niestety, ostatnio robi się coraz częściej, najwięcej ciekawych wydarzeń i zwrotów ma miejsce pod sam koniec, w dodatku tak, by jedynie podgrzać atmosferę, a nie wyjaśnić, bądź poprowadzić dalej któryś z wątków. I mnie to niestety, dość mocno irytuje.
Ale zacznę od dwóch wątków, które w końcu zlały się w jeden. Zresztą tytułowy i główny, który z jednej strony łączy dwie organizację użytkowników Mocy, Sithów i Jedi. Dopiero teraz widać, po co była ta ścieżka Jacena, ukazująca nam różne oblicza, różne pojęcia i umiejętności. Wszystko kończy się na tym, że mamy dwa skrajne podejścia, ale i one mają więcej wspólnego ze sobą, niż komukolwiek się wydaje. To trochę jak idea zjednoczonej Mocy, ale na bardziej federacyjnej zasadzie, a nie unifikacyjnej. W dodatku, jak to z Federacjami bywa, konieczność działania wynika ze wspólnych korzyści, a nie tego, że istnieją płaszczyzny, na których strony potrafią się ze sobą dogadać. Niestety, Christie przechodzi przez to dość szybko i pobieżnie. Różnice w działaniu między Sithami a Jedi, stanowiących jedną drużynę, zbyt szybko zanikają, a oni są zgrani i dążą do celu. Zabrakło wewnętrznych konfliktów, ale też wzajemnego niezrozumienia, które muszą pokonywać, by zwyciężyć wspólnego wroga. A nim jest tajemnicza Abeloth. Miałem rację, licząc, że wątek ten rozwinie dopiero Denning. Pani Golden zabawiła się z nami, wpierw kazała wyczekiwać, a potem rzucała pewnymi koncepcjami. To w sumie akurat mi się podoba, bo sprawia, że Troy ma chyba jeszcze większą swobodę zabawy z czytelnikiem, niż miał pod koniec "Abbyss". I nadal uważam, że ten wątek, jeszcze wpasowujący się w chorobę umysłową Jedi, jest zdecydowanie najciekawszym elementem tej serii, czymś co sprawia, że faktycznie czekam na to, co będzie dalej.
Druga rzecz to galaktyczna polityka. Tu niestety brakuje Allstona, który rozkręcił się na pełnych obrotach, a Golden tego nie podchwyciła. Nie ma zastopowania, nadal pojawiają się pchnięcia do przodu, ale autorka nie udźwignęła całego materiału przygotowanego przez poprzednika. W efekcie, zwłaszcza sprawy związane z moffami Imperium, gdzieś nam znikają. Nawet konflikt z Jedi, choć wyraźnie się zaostrza, schodzi na drugi plan. Podobnie zresztą jak i Daala.
Trzecia rzecz, to novum. Kolejny wątek wyciągnięty z kapelusza. Ukazujący walkę z niewolnictwem na planetach, które nie weszły w skład Galaktycznego Sojuszu. Tak się zastanawiałem, o co chodzi, zwłaszcza gdy okazało się, że cała akcja musi się toczyć na Tatooine. Ale to nie koniec zdziwienia. Bo wraca Ackmena. Postać z Holiday Special! Śpiewająca barmanka z kantyny. Z jednej strony to fajne, z drugiej cały czas ciśnie mi się pytanie, po co to. Nie ma to, żadnego, przynajmniej na razie, wpływu na serię, a sama autorka zostawia go mniej więcej w połowie. Ciekawe, czy ktoś to poza nią pociągnie.
Ogólnie mam dwa zarzuty. Pierwszy jest taki, że nie podoba mi się konstrukcja "Fate of the Jedi" jako serii. Odnoszę wrażenie, że współpracy między autorami jest zbyt mało, a pewne elementy są tworzone na kolanie. Nie wiem, czy ktoś nad tym panuje, a rozwarstwienie wątków między kolejnymi tomami jest wręcz irytujące. Druga sprawa, znów będę się powtarzał, to sposób w jaki Christie Golden buduje rozdziały. Na ilość stron to są one podobne, natomiast dzielenie tej samej akcji na dwa rozdziały, albo w ramach rozdziału przechodzenie do kolejnego wątku, jest dla mnie ciut niepojęte, acz nie utrudnia to czytania. Żałuję tylko, że w ramach serii, każdy z autorów buduje sobie strukturę książki po swojemu (ale to już było widać w "Dziedzictwie", gdzie Denning nie chciał się dopasować).
Reasumując, jako książka osobna, to przyzwoite czytadło, bez rzucania na kolana, czy zachwytu. Ot rzemieślnicza robota, a nie fuszerka. Gorzej, gdy popatrzymy na serię. W każdym razie, Christie doskonale radzi sobie z prowadzeniem Sithów, relacjach Vestary i Bena i w porównaniu do "Omena" widać wyraźny postęp. Także w grzebaniu w EU (Ackmena, Callista). Z drugiej strony najbardziej irytuje właśnie seria, gdzie dostajemy kolejne zapychadło-popychacz z reklamami pod koniec książki, zapowiadającymi fajerwerki w następnych tomach. W przypadku 6 tomu jestem w stanie w to uwierzyć, i niebawem chętnie powiem sprawdzam, ale o tym już kiedy indziej.