Wpis ze specjalną dedykacją dla Gunfana
Filmowe czarne charaktery bez ikry. Ranking subiektywny. Część pierwsza.
Do napisania tych kilku zdań skłoniła mnie rozmowa z Gufem na DF-ach o Marku Strongu i jego ostatnich występach aktorskich. Obydwaj mamy do tego pana inny stosunek. Moim zdaniem (o czym można się było przekonać czytając moje forumowe recenzje "Sherlocka Holmesa" i "Robin Hooda") facet jest całkowicie nieudanym aktorem, jeżeli gra badguya (o czym więcej przeczytacie niżej), Gunfan uważa wręcz przeciwnie. Do konsensusu nie doszliśmy, ale ta rozmowa skłoniła mnie do zastanowienia się nad tymi szwarccharakterami filmowymi, którzy najbardziej mnie zawiedli.
Czarny charakter wypada blado z kilku powodów. Albo scenarzyści źle piszą jego postać, wkładają mu w usta kiepskie dialogi, demonizują ponad potrzebę. Niekiedy też aktor w swej interpretacji tej roli szarżuje, albo też odwrotnie, staje się za mało wyrazisty. Czasem mamy do czynienia z jednym i drugim na raz - rola napisana jest źle, a odtwórca tej roli nie wkłada w nią życia.
Poszperałem w mojej pamięci kinomana i postanowiłem umieścić tu listę moim zdaniem najbardziej nieudanych filmowych czarnych charakterów, a będących takimi czy to z powodu scenariuszowych, czy to interpretacyjnych.
Lista oczywiście całkowicie subiektywna, a kolejność (jak to u mnie w zwyczaju) całkowicie przypadkowa. Zapraszam do lektury części pierwszej tego rankingu.
Karl Stromberg (Curd Jürgens), "Szpieg, który mnie kochał" 1977
[img]http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/0/00/Karl_Stromberg_by_Curt_J%C3%BCrgens.jpg[/img]
Przeciwnik Jamesa Bonda musi mieć cojones i tyle. Jeżeli jego wrogiem jest najsłynniejszy agent Jej Królewskiej Mości, facet który zabija w majestacie prawa, przyciąga kobiety jak lep muchy, skacze z samolotu bez spadochronu, lata w kosmos i rozbija się wozem z większą ilością gadżetów niż ma szwajcarski scyzoryk to on sam też musi mieć kawał charakteru, aby na ekranie być dlań równorzędnym przeciwnikiem. Całą serię filmów o Bondzie uwielbiam, do pewnego stopnia można nazwać mnie nawet "bondologiem" i tym większy moja rozpacz, gdy oglądam "The Spy Who Loved Me". Wydaje się, że Stromberg to kawał drania największego kalibru, facet chce zniszczyć ludzkość i przenieść swą nową, lepszą cywilizację na dno oceanu. Ma po temu spore możliwości: olbrzymią fortunę, Jaws, tankowiec Liparus i podwodną bazę Atlantis. Niestety tylko się wydaje, bo gdzież mu do Aurica Goldfingera (Gert Froebe) i jego cudnych one-linerów (-You expect me to talk? - No mr Bond I expect you to die). Jeszcze dalej mu do uroczo ekscentrycznego Ernsta Stavro Blofelda w interpretacji Donalda Pleasence`a. Stromberg to postać jednocześnie źle napisana i koszmarnie obsadzona. Jurgens gra Stromberga na pół gwizdka, jest tą rolą znudzony, stara się być zły do szpiku kości, ale jest w tym zwyczajnie nieprawdziwy. Stromberg w kreacji Jurgensa sprawia wrażenie niezdecydowanego: bawię się w Total World Domination czy nie? Niech pomyślę. Zresztą jak to możliwe, że znany sybaryta Jurgens chciałby przenieść ludzkość w spartańskie warunki dna oceanu? Mocno to zgrzyta. Czyżby sam współscenarzysta Christopher Wood miał świadomość miałkości tej postaci, skoro w finale karze wygłosić Bondowi (Roger Moore) takie zdanie: "Chyba źle oceniłem Stromberga. Ktoś, kto pija szampana Don Perignon nie może być do końca zły".
Lord Blackwood (Mark Strong), "Sherlock Holmes" 2009
[img]http://moviesblog.mtv.com/wp-content/uploads/2009/08/sherlockonesheet281.jpg[/img]
A oto i wspomniany Mark Strong. Z dwu ról "tych złych", które grał ostatnio Strong wybrałem do zostawienia lorda Blackwooda, przeciwnika detektywa z Baker Street 221b z najnowszego filmu Guya Ritchie`go. W przypadku "Robin Hooda" istotniejszym szwarccharakterem jest bowiem Jan bez Ziemi (Oscar Isaac) i nijakość Stronga można w jakiś sposób zrozumieć - jest siepaczem, a nie mózgiem. Natomiast w filmie twórcy "Snatcha" Strong gra criminal masterminda, toteż tu jego słabości, aż biją po oczach. "Sherlock..." na miarę XXI wieku był obrazem udanym, mającym dobre tempo, świetnie napisane dialogi i takąż obsadę, sporo humoru i wystylizowane zdjęcia i ścieżkę dźwiękową. Słowem: przepis na udany blockbuster. I tylko jeden drobny szczegół: nieistniejący czarny charakter. Wiem, wiem prawdziwym wrogiem Holmesa jest Moriarty, który będzie knuł w sequelu. Blackwood to zapychacz. Co nie znaczy, że należy go potraktować po macoszemu, a tak niestety go scenarzyści potraktowali. Żadnego pogłębiana psychologii postaci, tła, wyjaśnienia motywów działania wychodzącego poza ogólniki. Do tego dochodzi gra Stronga, która jest ciągle taka sama. Ta sama mina, spojrzenie, ton głosu. Chodzący manekin. Jego demoniczność jest karykaturalna. I jak ja mam się przejmować intrygą tego typa, tym, że chce zabić członków Izby Lordów i Gmin, skoro wygląda jak model od CalvinaKleina i gra jak w szkolnym teatrzyku? No właśnie.
Generał Bison (Raul Julia), "Street Fighter" 1994
[img]http://blogs.gamefilia.com/files/imce/u370066/RAUL_JULIA_COMO_BISON.jpg[/img]
Z filmem de Souzy mam ten problem, że oglądając go odczuwam tzw. "guilty pleasure". Dlaczego? Bo to film koszmarny, zarówno jako ekranizacja gry, jak w kategorii kopane kino akcji. Lichutka fabuła, tanie dekoracje, słaba choreografia walk, beznadziejna Kylie Minogue, która gra gorzej niż w "Sąsiadach", nędzne dialogi... Mam wymieniać dalej? Ale z drugiej strony lubię go czasem obejrzeć, bowiem ilość porażek składa się na film z cyklu "tak zły, że aż fajny". Kiczowaty koszmarek, ale ile radochy podczas seansu. Niemniej jednak postać Bisona w interpretacji Raula Julii to minus olbrzymi, i pozostaje wadą nawet wtedy, gdy oceniamy ten film jako "fajne dno". Portorykańczyk Raul Julia był dobrym odtwórcą ról różnego sortu przestępców i lekko zwichrowanych jednostek, ale jako Bison poległ. To jedna z najgorszych szarż aktorskich, jakie widziałem. Bison miał być nowym Hitlerem-terrorystą, budzić grozę. Tymczasem to histeryk, który lubi stroić się w czapki a`la Duce. Pokrzykuje, rzuca groźby, a w istocie to słabiak. Absurdalność tej postaci odziera ją z jakichkolwiek resztek realizmu (o ile możemy o nim mówić w tym filmie). Dziwak, aby przerażał musi mieć choć niewielki pierwiastek tzw. normalności. Bison go nie ma. Szkoda, że był to ostatni film w karierze Julii przed śmiercią. Niemniej jednak każdy wielki aktor gra raz w życiu coś, czego potem musi się wstydzić.
dr Norman Spencer (Harrison Ford), "Co kryje prawda" 2001
[img]http://unrealitymag.com/wp-content/uploads/2009/07/harrison_ford_what_lies_beneath_001.jpg[/img]
Czasami aktor, który grzęźnie w typecastingu wybiera rolę, która ma służyć zerwaniu z dotychczasowym wizerunkiem. Gra przeciw emploi. Na taki krok zdecydował się Harrison Ford przed dziewięcioma laty przyjmując główną rolę w "What Lies Beneath", thrillerze który Robert Zemeckis realizował w przerwie zdjęć do "Cast Away", czekając aż Tom Hanks schudnie. Niestety Ford jest głównym trybikiem, który zgrzytał w mechanizmie tego filmu. Bo czy ktoś kto grał Hana Solo, Indianę Jonesa, dobrego glinę w "Świadku", dra Kimble`a może być podłym lekarzem, który chciał utopić małżonkę swą w przydomowym stawie? Nope. Gdyby jeszcze Ford starał się wykrzesać coś z tej roli, grać w mniej oczywisty dla siebie sposób, z charakterystycznym lekko zawadiackim luzem. Pewnie, że takiego Forda uwielbiamy (vide Solo w "Empire..."), ale czasem rola wymaga innych zdolności. Kiedy więc Ford stara się być złowrogi wypada sztucznie. Myślimy, że zaraz z szafy wyskoczy Short Round z pochodnią i obudzi dra Spencera ze snu bogini Kali i sielanka amerykańskiego przedmieścia powróci. Do całkowitego braku wyrazistości Forda w tej roli dodajmy totalny brak chemii między nim a Michelle Pfeiffer, a wyjdzie nam jeden z większym błędów obsadowych, jakie popełnił Zemeckis w swej karierze reżysera (wcześniej przynajmniej w porę się orientował - zastępując Erica Stolza Michaelem J. Foxem w "Back to the Future - teraz instynkt go zawiódł).
Czepiam się? Pewnie, że tak.
Część druga czepialstwa już niebawem.