So here I am startin` my new blog, mate...
Po powrocie z Dni Fantastyki anno domini 2010 (i mając błogosławieństwo Nestora) postanowiłem założyć blog, w którym pisał będę o różnych niczym szwarc, mydło i powidło rzeczach, niemniej jednak oscylujących głównie wokół tematu szeroko pojętego kina, acz nie tylko, albowiem jestem nieprzewidywalny i Moc raczy wiedzieć co mi palce na klawiaturę przeniosą. Ostrzegam lojalnie, czytacie na własną odpowiedzialność. Rzecz jasna na Star Wars również się tu znajdzie miejsce, wszakże fanowstwo (fanostwo?...aw, bloody hell, mniejsza z tym) zobowiązuje, a Star Wars uwielbiam równie mocno jak X Muzę Aby nie przedłużać przechodzę do tzw. Ad rem.
The Third Man
[img]http://www.moviegoods.com/Assets/product_images/1010/208532.1010.A.jpg[/img]
You know what the fellow said – in Italy, for thirty years under the Borgias, they had warfare, terror, murder and bloodshed, but they produced Michelangelo, Leonardo da Vinci and the Renaissance. In Switzerland, they had brotherly love, they had five hundred years of democracy and peace – and what did that produce? The cuckoo clock. - Harry Lime (Orson Welles)
Jak stwierdził J.W. Eagan "nie należy sądzić książki po jej ekranizacji". Trudno się z tym autorem nie zgodzić, biorąc pod uwagę to, co niektórzy scenarzyści wyprawiają przy adaptowaniu na potrzeby kina dzieł literatury światowej. Chyba jednym z najbardziej poszkodowanych jest Philip K. Dick, który za życia (jak i po śmierci) nie doczekał się ekranizacji swej prozy zbliżonej do tego, co chciał na kartach swych powieści i opowiadań przekazać. Twórcy wykrawali z nich kapitalne ("Total Recall"), ale też wręcz żałosne ("Tajemnica Syriusza") kino akcji s-f. Inna sprawa, że trudno owych twórców winić, wszakże napędzane środkami powszechnie uważanymi za zakazane pisarstwo Dicka można dyplomatycznie nazwać trudno przekładalnym na język filmu. Dlatego też podjęte przez Ridleya Scotta w "Blade Runnerze" (arcydzieło, panie...) i Richarda Linklatera w "Przez mroczne zwierciadło" próby oddania głębi Dickowskiej prozy (próby u Linklatera mniej, zaś u Scotta bardziej udane) należy przyjąć z olbrzymim szacunkiem. Zresztą Dick nie jest jedynym autorem, którego twórczość reżyserzy i scenarzyści kształtują wedle własnego widzi mi się, takich nazwisk jest wiele i brakło by miejsca, gdyby je wymieniać. Nie musimy zresztą pozostawać jeno w sferze powieści, świat komiksu też skupia twórców, których dzieła kino transformuje równie mocno. Znany jest przecież przypadek Alana Moore`a, który konsekwentnie odmawia umieszczania w czołówce ekranizacji powieści graficznych, które współtworzył swego nazwiska. I o ile w przypadku "Ligi niezwykłych dżentelmenów" jest to zrozumiałe, o tyle jeśli chodzi o "The Watchmen" (najlepszą ekranizację komiksu, jaką przyszło mi oglądać) już nie. Za film Snydera nie musi się wstydzić. Zresztą polskie podwórko zna podobne przypadki, gdy miłośnicy danej książki zgrzytali zębami na jej ekranizację. Zastanawiam się ilu fanów prozy Sapkowskiego chciało oblać smołą i wytarzać w pierzu Marka Brodzkiego, Michała Szczerbica i Lwa Rywina po seansie "Wiedźmina"?
Są jednak sytuacje, gdy reżyser i scenarzysta z nabożnym szacunkiem do literackiego pierwowzoru, lub też do adaptacji zatrudniany jest sam pisarz, który sam decyduje o tym, co wyrzucić, co zmienić i tym samym zachować w scenariuszu najważniejsze elementy powieści (aby daleko nie szukać: "The Ghostwriter" jest tak dalece udaną produkcją, bowiem Roman Polański pisał scenariusz wspólnie z autorem powieści Thomasem Harrisem).
Mamy jednakowoż do czynienia z jeszcze jedną możliwością, mianowicie pisarz zostaje zatrudniony do stworzenia scenariusza, zaś dopiero później wykrawa z niego powieść lub opowiadanie. Sztandarowy przykład? "Tylko dla orłów" Huttona. Alistair MacLean stworzył powieść o majorze Smith`cie odbijającym generała Carnaby`ego z hitlerowskiego zamku Adler już po premierze filmu i - co jest ciekawe - znajdują się w niej pewne odstępstwa od filmowego pierwowzoru, co więcej w porównaniu z filmem wypada o wiele gorzej (w przypadku "Dział Nawarony" Thompsona sytuacja jest odwrotna - powieść MacLeana bije film na głowę). Ten wstęp miał być krótki, a trochę mi się rozjechał, więc przechodzę już naprawdę do rzeczy.
Dziś chciałem napisać o filmie, który mieści się w nakreślonej powyżej kategorii: scenariusz napisany przez uznanego literata, który w oparciu o niego tworzy w tym przypadku opowiadanie, wypadające gorzej, niźli film, z którego jest wywiedzione. Pisarzem tym jest Graham Greene ("Spokojny Amerykanin"), zaś filmem Trzeci człowiek sir Carola Reeda z 1949.
Wiedeń, rok 1949. Do okupowanej prze z Sowietów i aliantów zachodnich stolicy Austrii przybywa pisarz Holly Martins (Joseph Cotten). Pisarz to za duże słowo, Martins tworzy bowiem tanie westerny, które sprzedawane są w kioskach za kilkanaście centów. Martins przybywa do Europy na zaproszenie swego przyjaciela Harry`ego Lime`a, który oferuje mu w Wiedniu pracę. Pisarzyna po przybyciu dowiaduje się, że jego przyjaciel zginął potrącony przez ciężarówkę. Nie wierząc do końca w okoliczności śmierci Lime`a Martins rozpoczyna prywatne dochodzenie, w trakcie którego jego losy zetkną go z majorem Callowayem z Royal Military Police (Trevor Howard) oraz ze zjawiskową dziewczyną Lime`a Anną (Alida Valli). Tyle zalążek fabuły.
Czym jest "Trzeci człowiek"? Wspaniałym przykładem kunsztu filmowego i budowana niesamowitej atmosfery na ekranie. Gatunek noir uchodzi za amerykańską specjalność, tymczasem to brytyjski "Trzeci człowiek" jest jednym z najwybitniejszych przejawów tego stylu w sztuce filmowej, już tyle wystarczyłoby za rekomendację. Tymczasem obraz Reeda ma o wiele więcej superlatywów.
Zdjęcia realizowano w autentycznych plenerach podzielonego Wiednia. Żadne atelier nie oddałyby dojmującej atmosfery stolicy Ostmarku po klęsce Trzeciej Rzeszy. Olbrzymia zasługa w kreowaniu rosnącej atmosfery osaczenia w zdjęciach Roberta Kraskera. Film sfotografowany jest w sposób mocno przywodzący na myśl niemiecki ekspresjonizm: gra cieni, szorstkie oświetlenie. Najwybitniej wypada to w finałowych scenach pościgu w wiedeńskich kanałach, które przypominają labirynt lub trzewia jakiejś bestii.
Greene w scenariuszu w kapitalny sposób kreuje postaci. Martins nie jest typem bohatera, poszukiwanie prawdy o śmierci przyjaciela traktuje zarówno jako obowiązek, ale też potrzeba uczynienia swego życia ciekawszym, mającym dreszczyk emocji. To wreszcie poszukiwanie inspiracji, zwłaszcza, że widz może odnieść wrażenie, iż podskórnie Martins chce być twórcą lepszej gatunkowo literatury.
Wreszcie Harry Lime w interpretacji samego Orsona Wellesa. Jest na ekranie krótko, ale kradnie Cottenowi (prywatnie swojemu znajomemu, z którym współpracował chociażby przy "Obywatelu Kane`ie" i wcześniej w teatrze Mercury) cały film. Sekwencja na Riesenradzie, gdzie wygłasza zacytowaną przeze mnie na wstępie przemowę o zegarze z kukułką (zaimprowizowaną przez niego) podsumowuje w całości postać Lime`a. Łotr, owszem, ale mający trzeźwe podejście do świata, stosujący argumenty, które trudno podważać, w dodatku szelmowsko sympatyczny.
Sceny które tu bardzo lubię? Wspomniana już rozmowa Lime`a z Martinsem w wagoniku słynnego diabelskiego młyna Riesenrad na Praterze; dowcipne i celne wprowadzenie w realia powojennego Wiednia, które z offu wygłasza Calloway; Martins na spotkaniu z autorskim z pisarzem, za którego zostaje wzięty; pościg w kanałach z mistrzowskim operowaniem dźwiękiem i oświetleniem.
"Trzeci człowiek" to film wymykający się typowym ocenom. Dla mnie to skończone arcydzieło.
A jak wypada w porównaniu z nim opowiadanie Greene`a? Bardzo nijako. Mówi się, że ludzka wyobraźnia nie ma sobie równych w kreowaniu świata przedstawionego, jednak w przypadku literackiego "Trzeciego człowieka" wyobraźni brak środka napędowego. W opowiadaniu brak sążnistych opisów powojennego Wiednia, który widać było na ekranie. W filmie to miasto żyje i jest pełnoprawnym bohaterem, w noweli stanowi zaledwie tło. Także książkowy Martins bez interpretacji Cottena staje się postacią mało ciekawą i wręcz w pewnym sensie irytującą, co biorąc pod uwagę, iż powinno mu się kibicować podczas lektury wydaje się chybionym pomysłem kreacyjnym. Na pytanie książka czy film, odpowiedź brzmi więc film.
Steven Soderbergh nawiązywał do "Trzeciego człowieka", ale również i do "Casablanki" Curtiza w swoim "Dobrym Niemcu". Obraz sam w sobie nie jest zły, a nawet w porywach dobry (zresztą może kiedyś o nim jeszcze napiszę), ale stylizacja i aluzje wydają się wymuszone i przez to nieszczere. Cóż, trudno podrobić dwa diamenty.
It`s trivia time:
W filmie zobaczyć można dwu przyszłych M z cyklu o Jamesie Bondzie, czyli Bernarda Lee (M #1) oraz Roberta Browna (M #2).
"Trzeci człowiek" zdobył Palme d`Or w Cannes w 1949 roku. W 1999 roku uznany został za najlepszy film brytyjski zrealizowany w XX wieku.
Czołówka ze słynnym motywem przewodnim, skomponowanym przez Antona Karasa i granym przez niego na cytrze - http://www.youtube.com/watch?v=te9fqm6rUPY
Zwiastun amerykański z 1950 roku - http://www.youtube.com/watch?v=6Zk-cZLFGZw
No to chyba na dziś tyle.