Co tym razem przygotował dla nas fanów Egmont? Dwa (a w zasadzie trzy) smakowite kąski.
Mallatobuck, czyli miłość Wookieech oraz Attichitcuk, czyli smutek ojca- czyli pierwsze dwie spośród napisanych przez Darko Macana opowieści, które stanowią przekrój żywota Chewbaccy, najsłynniejszego Wookieego w galaktyce. Oto więc Threepio i Artoo rozmawiają z bliskimi Chewiego, zbierając wspomnienia o bohatersko zmarłym przy wypełnianiu długu życia na Sernpidalu. Malla wspomina sposób w jaki poznała swojego przyszłego męża, zaś Attichitcuk opłakuje swego syna-wojownika, którego zgładzić potrafił dopiero cały księżyc. Początkowo zastanawiałem się, czy w ogóle oceniać teraz te opowieści. Nadal uważam (wbrew wyłożonym przez Sellera argumentom techniczno-marketingowym), że rozsądniejsze byłoby wydanie czterech zeszytów "Chewbaccy" w SWK-WS, mimo iż można je podzielić, gdyż są powiązane ze sobą bardziej luźno. Niemniej jednak mamy do czynienia z kolejnym numerem miesięcznik, więc jakaś ocena jest potrzebna, aczkolwiek potraktuje oba wspomnienia o Chewiem całościowo. Obie historie to początek wspaniałego komiksowego hołdu dla Chewbaccy. Obserwujemy go w młodości spędzonej na Kashyyyku, gdy "rodzi" się ten Chewie, jakiego znamy i uwielbiamy: odważny, szlachetny, wierny. Komiks ten jest również okazją do podpatrzenia zwyczajów rasy Wookieech: kodeksu zakazującego walki pazurami, praktykę porzucania albinosów w dżungli (co przywodzi na myśl zrzucanie ze skał słabych noworodków w Sparcie), przebieg zalotów. Akcja obu tych historii biegnie nieśpiesznie, ukazują one małe zdarzenia, które miały wszakże wielki wpływ na losy bohaterów. W warstwie graficznej też wypadają dobrze, poszczególni Wookiee niby podobni, ale twórcom ilustracji udało się podkreślić różnice, krajobrazy Rwookrrorro wyglądają wyśmienicie. I tylko ci Trandoshanie jacyś tacy dziwaczni. Reasumując mocne 7,5/10, ponieważ wydarzenia tu przedstawione nie są tak zajmujące, jak dalsze losy Chewbaccy, o której również wspomina ten komiks.
Więzy honoru - czyli zeznanie sierżanta komandosów Republiki przed Yodą i Windu. Kolejny świetny Tales, który zawitał na łamy Star Wars Komiks. Fabuła wydaje się sztampowa (RC chwytają zdrajcę Republiki widowiskowo kosząc przy okazji tuziny clankerów i ponosząc straty własne, wszak to wojna), ale pokazano ją za pomocą wysmakowanych rysunków (rzadko kiedy zdarza mi się w komiksie SW zobaczyc na martwych twarzach oddany strach przed śmiercią, Steve Pugh zrobił tym na mnie wrażenie). Poza tym powiedzmy sobie szczerze- fajnie było zobaczyć w kadrach komiksowych "kuzynów z miotu" tych spec-opsów, których przygody opiewa Karen Traviss na kartach swych powieści, oraz tych, którymi mógł się stać każdy z fanów dzięki kapitalnego "taktycznemu" shooterowi. W istocie jednak komiks ten "robi" zakończenie. Przez całą opowieść widzimy RC jako prących do przodu, skutecznych i wykonujących rozkazy sołdatów. Słowa Yody w finale świetnie ich charakteryzują: klony to myśląca i słuchająca rozkazów żywa broń. Broń, której ostrze może obrócić się przeciwko tym, którzy jej obecnie używają. Ocena 8/10. I pozostaje się jedynie przyczepic do słów z opisu "Więzów..." w numerze.
Komiks pokazuje, w jaki sposób myśleli i funkcjonowali prości żołnierze armii klonów o identycznym genotypie. Co jak co, ale żołnierze-klony Jango Fetta będące komandosami to jednak nie są zwyczajni szeregowi trooperzy.
Generalnie: bardzo dobry numer, oby więcej takich. Czekam na kontynuację "Chewbaccy", która najwcześniej za dwa miesiące.
Zaś w następnym numerze wracają dwa duety: Secura - Vos i Duursema - Ostrander w kapitalnym "Armor" - nic tylko się cieszyć.