Czwarty tom serii i powrót Aarona Allstona do gry. Tym razem po pewnych perturbacjach, tak zdrowotnych jak i planistycznych. Warto wspomnieć o tym drugim, że ze względu na narzekania fanów, iż poprzednie powieścią są przede wszystkim ZBYT krótkie, postanowiono kolejne wydłużyć. Choć mam wrażenie, że w sposób sztuczny.
Przede wszystkim znika jeden z trzech wątków i to w dodatku ten najciekawszy, bo najbardziej odkrywczy. Cóż pewnie przyjdzie czekać na kolejny tom Denninga, ale trudno. Zostają nam dwa główne wątki, jeden polityczny na Coruscant. Nic dziwnego w końcu ten wątek w serii jest najbardziej Allstonowy i faktycznie w nim dzieje się najwięcej. I drugi związany z Lukiem i Benem, którzy tym razem lądują na Dathomirze.
Polityka u Allstona jest dość ciekawa, przynajmniej jak na Gwiezdne Wojny. Z jednej strony mamy Daalę i jej konflikt z Jedi, który prowadzi także PRowo. Zresztą przekaz publiczny odgrywa bardzo ważną rolę, choćby wspaniała scena, w której Han Solo negocjuje, by w mediach określano go mianem popularnego łotra. Lecz to wszystko rozwój, w pewnym sensie poznaliśmy to wcześniej. Nowością są intrygi przeciw władzy i to nie tylko w Sojuszu Galaktycznym, ale także Imperium. Pod koniec książki te intrygi zaczynają żyć, co dodaje niesamowitego tempa powieści i tu mamy oczywiście „ciąg dalszy nastąpi”. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać do trzeciego tomu Allstona, by kontynuować te pomysły. Jeszcze jedna rzecz, to włączenie do tego wątku Hana i Lei, co mi się bardzo podobało. Poniekąd z nimi związany jest też rozwój Allany, która może zacząć odgrywać większą rolę w przyszłych tomach (jeśli inni autorzy to podchwycą). Szczerze mówiąc to Coruscant mi się czytało bardzo dobrze. Wciąga i chciałbym tego więcej.
Niestety dużo gorzej wypada Dathomira. Po pierwsze Jedi, Moc itp. to nie są klimaty Allstona i to się czuje. Autor pisze poprawnie, acz wolałby pewnie pozostać na Coruscant. Druga sprawa to zagubienie wątku Jacena i jego upadku. Odniosłem wrażenie, że realizując schemat, pokazujemy kolejną grupę używających Moc, przeskoczono do Dathomiry i tyle. Trzecia rzecz, to właśnie sposób ich ukazania. Owszem jest inny niż dotychczas i to nie tylko w serii, ale w ogóle. Bo z jednej strony są i Wiedźmy, i Siostry Nocy a na dodatek jeszcze Sithowie. Oczywiście na jednej planecie. Więc poznajemy ich kulturę i sposób bycia przez działanie, a nie przez opisy. Szkoda jest tym większa, że w moim odczuciu Wiedźmy zostały spłycone. Może to trochę zbyt mocne słowo, może raczej chodzi o ucywilizowanie ich. W każdym razie to już nie jest ta sama kultura, którą pamiętamy z „Ślubu księżniczki Lei”, gdzie kobiety podróżowały po niedostępnej planecie i porywały sobie mężczyzn, których trzymały w domu. Tamte Wiedźmy przypominały mocno legendarne Amazonki i to było fajne, tym niestety bliżej do Aniołków Charliego, względnie żeńskiej wersji klasztoru Szaolin. To widać przede wszystkim po relacjach Bena z nimi, prawdę mówiąc moim zdaniem tematu nie wykorzystano, można było ciekawiej namieszać. Choć nie mówię, że jest źle. Stwierdziłbym poprawnie. A w nawiązaniu do „Ślubu” dostajemy jeszcze maleńki wątek Hapan, co moim zdaniem właściwie nie jest tu potrzebne.
I choć sama książka jest średnia (in plus), dobrze się ją czyta, znów ma obiecującą końcówkę, ale powoli mnie to irytuje. Zapowiedź, że w następnej będzie coś więcej to nie wszystko. „Abyss” skończyła się niesamowicie, dając autorom pełne pole do popisu i... WĄTKU BRAK. Po czymś takim nawet świetna końcówka nie przekonuje, bo nie wiem, czy to w ogóle będzie kontynuowane. Na pewno w kolejnym tomie czeka nas sojusz Sithów i Jedi, a dopiero potem (u Denninga) WŁAŚCIWY WĄTEK. I choć pojedyncze książki w „Fate” są przyzwoite, o tyle seria coraz bardziej mnie irytuje. Planowanie zawiodło totalnie.