Prawdę mówiąc obecnie to już chyba nie trawię twórczości Michaela Reavesa, ani tym bardziej jego współpracowniczki o dość długim i trudnym imieniu, czyli Mayi Kaathryn Bohnhoff. Życzę im jak najlepiej, zdrowia, mnóstwa kontraktów i czego tam potrzebują, byle tylko nie pisali już w „Gwiezdnych Wojnach”. Chciałbym by „Ostatni Jedi” był ich ostatnim występem w tej galaktyce, niezbyt udanym, ale nie wierzę, żeby potrafili to naprawić.
Oczywiście mógłbym pisać dużo na temat tego, że jest to przede wszystkim nudna książka. Od momentu zawiązania akcji do końca właściwie nie dzieje się specjalnie nic. To bezpośrednia kontynuacja „Nocy Coruscant”, które dość szybko się wypaliły i szły w dość nieciekawym (dla mnie jako czytelnika) kierunku. Tym razem jest jeszcze gorzej, bo z drużyny postaci, zostaje nam właściwie tylko i wyłącznie Jax (raczej na zasadzie marginalizacji innych, niż „czystki”), który staje się super koksem i po raz kolejny musi się zmierzyć z Vaderem i po raz kolejny wychodzi bez szwanku, w przeciwieństwie do Lorda Sithów... Zaiste wyjątkowo mroczne czasy, Dess Jennir samodzielnie nie daje sobie rady z Vaderem, podobnie jak Ferus Olin, no i teraz jeszcze Jax Parvan, ale jednocześnie każdy z nich jest na tyle silny, że Vader nie daje sobie rady z żadnym z nich (i pewnie kilkoma innymi Jedi), więc używając tuby propagandowej obwieszcza że Jedi już nie ma i każdy z nich, mimo że potrafią przechytrzyć Vadera i przejrzeć go w każdym momencie, akurat na to się nabierają. Jedyną szansą dla Imperium jest to, by żeby wszyscy działali osobno, inaczej ani Vader, ani Imperator, ani flota nie dadzą rady. Parvan zaś to już w ogóle jest hardcore’owy kosksu, normalnie dziwne, że Haden Blackman o nim komiksu nie zrobił, nadawałby się. Moim zdaniem to dość istotny problem tej powieści, bowiem po raz kolejny dostajemy zaprzeczenie Mrocznych czasów, poziom Filoniego, gdzie Separatyści cały czas dostają po tyłku, ale wciąż są niezwyciężeni i groźni, sprzeczność która może jakoś działa w serialu, ale przy słabych książkach jest po prostu irytująca, żeby nie powiedzieć żenująca. Szybko straciłem nadzieję, że Jax zginie w tej powieści, musiałem być naiwny licząc że to koniec. Niestety trzeba sobie zostawić furtkę na kolejny tom i tak też zrobiono. Ale gorsza rzecz jaka się dzieje, to fakt, że cała ta historia jest dość przewidywalna, a nawet elementy, które mogłyby zaskoczyć, są marginalizowane.
Nie jest to jednak najgorsze, co mogło się przydarzyć książce i kanonowi (brak logiki). Największą katastrofą jest I-Pięć. Skippy przynajmniej został pomalowany farbą z midi-chlorianami, I-Pięć już tego nie potrzebuje... I coraz bardziej staje się hybrydą, która łączy w sobie postaci Skippiego, trochę HK-47 (ale wykastrowanym z osobowości) i jednocześnie Startrekowego Daty, z problemami by stać się ludzkim bohaterem. Tylko traci swój „automatyczny” wdzięk. Efekt jest taki, że ta hybryda po prostu wyjątkowo mnie irytuje, a że jest drugim, najważniejszym po Jaxie bohaterem książki to resztę można już sobie samemu dopowiedzieć. Nie trawię głównej dwójki...
Do tego wszystkiego dochodzą dywagację na temat modyfikacji czasu... W „Gwiezdnych Wojnach”. Cóż rozumiem „Rozdroża czasu”, nie był to najlepszy pomysł, ale przynajmniej poszło w jedną (właściwą) stronę... Rozumiem podróże Jacena, ale tu już właśnie ocieramy się o możliwość modyfikacji wydarzeń. No bez przesady, jak ktoś nie ma pomysłów na książkę SW to niech jej nie pisze, a nie kopiuje ich ze Star Trek , bo tak to niestety wygląda. Faktem jest, że nie ma tego dużo, ale to kolejny wątek, który jest wyjątkowo irytujący.
Kolejną fatalną rzeczą tej powieści jest to, że autorzy mają całkiem fajny pomysł, a zupełnie nie potrafią go wykorzystać. Chodzi o „Ostatniego Jedi”, Jax właściwie w pewnym momencie przestaje być Jedi z krwi i kości, korzysta z holokronu Sithów i Ciemnej Strony. Po prostu, przechodzi trochę na nią, korzysta z kilku umiejętności, a potem kuracja i wszystko ok. Nic w głowie nie zostaje, nic nie zostało zaburzone, po prostu ekstra pomysł... Celowo przywołałem tu Jennira na początku, jeśli tak łatwo wyglądałyby Mroczne czasy to chyba nie zachwycałbym się nad tym komiksem. Ja mam wrażenie, że autorzy nie za bardzo nawet chcą polemizować z wizją innych twórców, bo trzeba by się było z nią zapoznać. Nawet gdyby podeszli do tego zdroworozsądkowo, to tytuł „Ostatni Jedi” byłby bardzo filozoficzny. Tu jednak nie ma miejsca na rozważania, Jax na koniec chce reaktywować zakon. Jak powstanie piąty tom to I-Pięć na pewno zostanie rycerzem Jedi, niestety do tego to dąży. Dużo bardziej wolę wersję z Jennirem, który ma problem czy powinien pozostać wierny zasadą zakonu, czy powinien zostać Jedi, czy powinien się nim jeszcze mienić. Ale chyba za dużo wymagam od Reavesa i spółki.
Plusem mogłoby być wykorzystanie EU, gdyby nie ten drobny fakt, że większość z tego, co wykorzystano to kreacje które przewijały się przez twórczość Reavesa. Owszem zdarzają się pojedyncze nawiązania np. do „Infinity’s End”, ale moim zdaniem niewiele to ratuje. Raczej dostajemy kolejną piaskownicę, w której nie ma miejsca przede wszystkim na logikę wydarzeń, nie mówiąc o tym, co tworzą inni autorzy. Nie interesuje mnie takie EU, zwłaszcza gdy jest nie udane.
Dla mnie ta książka jest żenująca, nudna, irytująca, niepotrzebna i sprawia, że jeśli Disney skasowałby kanon, to oszczędziłoby cierpień w czytaniu tego czegoś wielu ludziom. Mnie ona przede wszystkim zmęczyła. I po raz kolejny po prostu nie rozumiem jakim cudem Vader może być tak groźny i niebezpieczny, skoro pierwszy lepszy Jedi go praktycznie ogrywa a Lord Sithów ledwo uchodzi z życiem. Jakim cudem Imperium wytrzymało te dwadzieścia lat, nie wiem. Pytań dotyczących logiki uniwersum z pewnością może urodzić się więcej, więc po co w ogóle coś takiego wydawać. Szkoda drzew i prądu na e-booka.