...jest nieco niebezpieczny z dwóch względów. Po pierwsze: pozornie sprawia wrażenie, że wzmacnia władzę premiera czyniąc prezydenta jedynie strażnikiem ustroju, ale tak w istocie nie jest. Prezydent zyska możliwość rozwiązania Sejmu, jeżeli został wybrany w rok po wyborach parlamentarnych. To sprytny wybieg: głowa państwa rozwiązuje parlament, który politycznie mu nie sprzyja, licząc na lepszy wynik swojego ugrupowania, które zyska na fali popularności prezydenta. Będzie mógł odmówić powołania kandydata na ministra lub premiera, jeżeli będzie miał info z "wiarygodnych źródeł", że osoba ta nie może pełnić tej funkcji - to furtka do tego, aby blokować kandydaturę lidera partii opozycyjnej wobec ugrupowania, z którego wywodzi się prezydent. Wreszcie dekrety z mocą ustawy. Nieważne, iż Sejm musiałby je zatwierdzać. W sytuacji, gdy prezydent i większość parlamentarna są z jednego obozu, ta prerogatywa zmieni się w maszynkę do klepania kolejnych dekretów, większość w Sejmie nie będzie musiała pracować nad ustawami, bo po co, skoro "Ich" prezydent "klepnie" dekret. Będzie to w istocie semiprezydencjalizm.
Po drugie: prezydent na czele KRS spowoduje, iż sądownictwo, które winno być niezależne od polityki (a teraz wreszcie powoli ruszyła operacja odpolityczniania wymiaru sprawiedliwości) znajdzie się pod kontrolą głowy państwa. Invocatio Dei oraz zasygnalizowany w projekcie rygoryzm moralny z kolei jeszcze mocniej podkreślają konkretną orientację światopoglądową państwa (chodzi o światopogląd katolicki) i wzmacniają funkcjonujący w Polsce model "kościoła popieranego".
W moim odczuciu to kolejny przykład projektu ustawy (tym razem zasadniczej), który jest krótkowzroczny, pisany pod konkretną sytuację (PiS rządzi i ma prezydenta), bez szerszego spojrzenia na kontekst społeczny i polityczny. Sam język tej ustawy zasadniczej brzmi jak żywcem wyjęty z II RP, a przecież każda parzysta Rzeczpospolita była do d***.