„Fate of the Jedi” to trzecia wielka seria, którą zaproponowało nam Lucas Books odkąd rozpoczęło współpracę (na nowo) z Del Rey. Wojen Klonów nie liczę, są/były trochę inaczej prowadzone. Ponownie rozplanowano główną oś na kilka książek i rozpoczęto snucie opowieści. Trudno jednak nie mieć złudzenia, że dostaliśmy „Dziedzictwo Mocy 2”, z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Z „Dziedzictwem Mocy” jest kilka punktów wspólnych – 9 książek, dwóch tych samych autorów, podobny okres (wręcz kontynuacja), no i ciągnięcie podobnych wątków. Tyle, że trzeba pamiętać, że ta pierwsza seria była już dość dojrzała, dobrze prowadzona i udało się autorom nad nią zapanować. Nic dziwnego, że postanowiono wykorzystać ten sam szablon do stworzenia kolejnej opowieści, niewiele go modyfikując. To akurat dobrze wróży nowej serii.
Drugim bardzo dobrym pomysłem jest to, że tym razem nic nie sugeruje nawet kolejnego konfliktu. Dwa lata od zakończenia poprzedniej wojny domowej, galaktyka potrzebuje czasu, by się odrodzić. Można się zająć innymi sprawami, konfliktami interesów, a nie wojnami. Całość jest podzielona na trzy główne wątki. Pierwszy z nich, chyba najsłabszy fabularnie, ale jednocześnie chyba najciekawszy – to wątek podróży Luke’a i Bena, którzy pragną zrozumieć przyczyny upadku Jacena. Docierają na planetę Dorin, gdzie odnajdują przedstawicieli organizacji Baran Do. Zapoznają się przedstawicielami tej tradycji i powoli, za przyzwoleniem Kel Dorów, poznają jej tajniki Mocy. Jest to o tyle fajne, że z jednej strony poznajemy tę drogę młodego Solo, o której raczej wspominano, niż ją pokazano, z drugiej zaś są przedstawione i rozwinięte inne kulty Mocy (na razie jeden, acz liczę na kolejne tomy), które dotychczas istniały jedynie gdzieś z boku kanonu. Prawdę mówiąc, takiego rozwinięcia właśnie oczekiwałem po „Jedi vs Sith”, tam jednak ograniczono się do znanych faktów, Allston zaś zaczął rozwijać wiedzę i świat. I to jest moim zdaniem genialne.
Drugi wątek, mnie osobiście najbardziej nudził przez bardzo długo, to Han, Leia, Trenda, Lando, droidy i dzieci na Kesel. Przez większość książki niestety akcja posuwa się do przodu bardzo wolno, autor wolał zostawić pewne zaskoczenie na koniec, acz ja się chyba zdążyłem na tyle zniechęcić tą historią, że choć widzę, w tym potencjał, na razie nie zainteresowało mnie. Końcówka niby dużo obiecuje, rozwikłanie innej wielkiej tajemnicy galaktyki, kto wie, czy nie najstarszej. Wykonanie natomiast, przynajmniej na razie, nastawia mnie do tego może nie negatywnie, ale niechętnie. Tu faktycznie wolałbym wpis w jakimś przewodniku.
Trzecia rzecz, najciekawsza fabularnie, to kwestia tego, co się dzieje na Coruscant. Sojusz Galaktyczny odradza się z popiołów, a Daala stara się jak tylko może trzymać galaktykę w swoich dłoniach, starając zebrać się wszelkie skrawki, które w ciągu ostatnich lat poodpadały. Ten wątek byłby genialny, gdyby trochę inaczej poprowadzono Daalę. Jej w powieści w praktyce nie ma, widzimy tylko i wyłącznie efekty jej działań, pewne ustalenia. Chyba po raz pierwszy od dawna, o wielkiej polityce decyduje wielka nieobecna, to cóż, jest dość ciekawym zabiegiem, ale też trochę irytującym. Zwłaszcza, że widzimy jak próbuje się dogadywać z dawnymi Konfederatami czy Imperium. Ten wątek jest o tyle ciekawy, co złożony, bo z jednej strony do stolicy Sojuszu przybywa Jag, który próbuje ściągnąć Jainę do Imperium (sam nie lubi gdy używa się terminu Resztki Imperium), by założyła tam nową Akademię Jedi. Z drugiej strony mamy chorobę Valina Horna, oraz rozliczanie za poprzednią wojnę, za które płacą Jedi. Odebrano im część wolności, są bardziej kontrolowani przez Sojusz, właściwie nie mogą wypełniać swojej dawnej misji, a Luke – zyskuje dogodną okazję by się od tego wszystkiego oderwać. Miast sal senackich, rozmów w kuluarach, mamy tu rozprawy, prasę, zupełnie inny obraz, niż ten do którego przywykliśmy. No i wracają starzy znajomi – tym razem głównie z serii X-wingi. Nawara Ven jest cenionym prawnikiem, ale znajdziemy i innych Łotrów. Mnie to trochę irytowało, że właśnie wszyscy muszą się mierzyć z prawem Sojuszu Galaktycznego, a żadna z postaci go nie ustala. To dość duży odskok od tego, co znamy. Moim zdaniem, zmierzający w dobrym kierunku – Han, Leia czy Lando gdzieś na rubieżach, Luke z dala od centrum i w końcu dokonuje się zmiana pokoleń. Przynajmniej w grupie trzymającej władzę. Może dzięki temu, Daala też zyskuje, na pewno, jej brak budzi więcej zainteresowania niż obecność Cala Omasa, acz zaskakujący jest taki nagły zwrot w podejściu.
To, co jest niewątpliwą cechą Allstona to umiejętnie wpleciony humor. Tym razem autor wspomniał o robotnikach na Gwieździe Śmierci, zabitych przez Landa. Świetne nawiązanie do Kevina Smitha.
Największym minusem jest jednak to, że książka nie sprawia wrażenia rozpoczęcia nowej serii. To jest dalszy ciąg „Dziedzictwa Mocy”, drugi akt, już po wojnie. „Millennium Falcon”owszem jest między tą książką a „Invincible”, ale on jest jedynie dodatkiem, który dodatkowo nic nie wnosi (do Dziedzictwa/Przeznaczenia). Tu raczej miast rozwinięcia akcji, mamy zwłaszcza na początku konsekwencje końcówki poprzedniej serii. Kto czytał zwieńczenie Dziedzictwa, wie, co się wydarzyło na ostatnich stronach (raczej jakbyśmy dostali cliffhanger, niż zakończenie). Dwuletni przeskok, by trochę zmienić sytuację, a potem skakanie od bohatera do bohatera, by ukazać, co się zmieniło. Z jednej strony to fajna sprawa, zwłaszcza, że „Invincible” jako końcówka miejscami zawodzi. Z drugiej mimo wszystko odczuwam pewien niedosyt.
Może spodziewałem się nowej serii, może czegoś, co będzie trochę kalką Dziedzictwa, ale chyba najlepiej nową książkę określić mianem drugiego sezonu. Część bohaterów się zmieniło, akcję trzeba nakręcać od nowa, zmieniono trochę czołówkę, tfu oprawę graficzną, reszta zaś bez większych zmian. Czy to dobrze, czy źle? Nie jestem w stanie jednoznacznie określić, ale z pewnością Allstona czyta się bardzo przyjemnie i przynajmniej dla niego warto po tę książkę sięgnąć.