Wielkie oczekiwania, próba niesugerowania się mało pochlebnymi recenzjami i jakże bolesne rozczarowanie - tak w skrócie mógłbym opisać moją przygodę z dziełem panów Reavesa i Perry`ego.
Poprzedni owoc ich współpracy - dylogia "Medstar" - była całkiem zręcznie napisanym kawałkiem gwiezdnowojennej prozy, jawnie wzorowanym na filmie "M*A*S*H" Altmana. Z Kart tych dwu książek nie tylko sączył się klimat Star Wars, ale też było sporo humoru, galeria ciekawych postaci (z wzorowanym na Hawkeye Pierce`ie Vondarze) oraz nieco poważniejsze spojrzenie na wojny klonów. Tom drugi sprawiał wrażenie, już nieco bardziej wymuszonego, napisanego z mniejszym polotem (głównie za sprawą mdłego doktora Divini, który powraca w "Gwieździe Śmierci" i nadal jest bezbarwną postacią), ale nadal czytało się go bez bólu. "Gwiazda Śmierci" jest niczym "Medstar" skompresowany w jeden tom z fabułą przeniesioną o te 20 lat później. To niestety w żadnym stopniu nie jest pochwała.
Temat tej powieści jest dla pisarza gwiezdnowojennego czymś wymarzonym. Móc napisać o procesie powstawania tak ikonicznego dla Star Wars pojazdu jakim jest słynna bojowa stacja kosmiczna to zaiste wielkie wyzwanie. I trzeba obu autorom przyznać, że na początku wywiązywali się z niego bardzo dobrze, pomimo tego, iż kilkadziesiąt początkowych scen ma raczej usypiające tempo.
Wszyscy wiemy, jak zakończył się "dziewiczy patrol bojowy" Gwiazdy Śmierci - pewien farmer z galaktycznej dziury rozpylił dumę Imperium Galaktycznego na atomy. Autorzy zdawali sobie sprawę, że finałem raczej nie zaskoczą czytelnika, toteż przyjęli bardzo ciekawy i świetnie sprawdzający się tutaj sposób narracji. Dostaliśmy film katastroficzny na papierze.
Katastrofą jest w tym przypadku oczywiście anihilacja stacji w trakcie bitwy o Yavin. Oglądając "Płonący wieżowiec" wiemy, że budynek spłonie, w przypadku "Titanica" zdajemy sobie sprawę, że okręt zatonie, a "Trzęsienie ziemi" skończy się zrównaniem z ziemią LA. Twórcy tych filmów pokazują nam więc losy wielu bohaterów, których los rzuci w epicentrum wydarzeń i poprzez kolejne wydarzenia przybliżają nas do finałowej destrukcji. W "Gwieździe Śmierci" jest dokładnie tak samo i to jest wielki plus tej powieści.
Śledzimy losy pilota, barmanki, klawisza (wrażliwy na Moc Nova Stihl, przebywający w sali konferencyjnej podczas filmowej rozmowy Vadera z Tarkinem) wykidajły (http://www.youtube.com/watch?v=ojPVOhHhwnk), chirurga, kanciarza, bibliotekarza, artylerzysty (Tenn Graneet, który pociąga za spust superlasera, więc to on celnie strzelił do Despayre i Alderaana) i skazanej za poglądy pani architekt, którzy mieli to szczęście/pecha znaleźć się na pokładzie stacji. Wszyscy starają się jakoś urządzić, żyć, zarabiać, bawić się, kochać, a w tle Gwiazda Śmierci buduje się z coraz większym rozmachem. Tarkin śni o potędze i wdziękach Dalli, Motti marzy o zajęciu stołka Tarkina, a Vader budzi grozę u wszystkich. Czyta się to naprawdę dobrze, autorom udało się nawet wykreować pewne napięcie, które towarzyszy śledzeniu losów bohaterów kina katastroficznego. "Kto przeżyje, a kto (obok Mottiego, Tarkina i pozostałego miliona istnień) sczeźnie, gdy stacja wybuchnie?" - zadaje sobie pytanie czytelnik. Ta część powieści jest naprawdę udana, mimo tego, że są tu kilkumiesięczne skoki akcji wprzód, postaci stworzone przez autorów powierzchownie wykreowane i pozbawione większej głębi - motywacja ich zachowań jest ledwie zarysowana. Autorom udało się kilka żartów oraz dialogów, gdzie mistrzowska jest rozmowa Mottiego ze starym admirałem, w którym ten poucza Conana Antonio, że przewaga technologiczna bywa zwodnicza. Męczą jedynie nawiązania do "Medstarów" wprowadzone nieco na siłę. Doktor Divini wspominający Bariss Offee jest wręcz nieznośnie irytujący.
[SPOILER ALERT!]
Wszystko jednak zostaje przez Reavesa i Perry`ego zmarnowane w - bodajże - 62. rozdziale. Wówczas to (po zagładzie Alderaana) wszyscy bohaterowie jak jeden mąż uznają, że Imperium jest złem wcielonym, wojna jest niemoralna, paskudna i w ogóle fe! i wypadałoby się ze stacji ulotnić. Pal licho, że myślą tak barmanka i bramkarz, którzy pracują na kontrakcie, więc politykę mają w głębokim poważaniu, wypalony Divini, który na wojnę napatrzył się Drongarze, czy też zakochany pilot TIE. To jeszcze dałoby się przełknąć, gdyby nie fakt, że spośród głównych bohaterów nikt nie pozostaje proimperialny, przekonany o słuszności działania Imperatora, Tarkina i sił zbrojnych autorytarnego państwa. Nawet strzelający z superlasera Graneet, mimo że nadal wykonuje rozkazy, bo jak nie on, to przyjdzie ktoś inny i nic się nie zmieni, wewnętrznie wyje z cierpienia, gdy ma walnąć w Yavin IV. Panowie, jak mogliście. Po lekturze tej książki kapitalna scena odpalania tej broni w Ep. IV już nigdy nie będzie taka sama. Zepsuliście ją!
Nie, nie chodzi o to, że chciałbym, aby zostały tu same schematy, czyli imperialni są źli i występni, a reszta dobra i szlachetna. Chciałbym zróżnicowania. Tymczasem wszyscy główni bohaterowie są tak do bólu zbulwersowani działaniami Imperium i górnolotni w swych pacyfistycznych przekonaniach, że aż się chce zwymiotować. Autorzy nie tylko nie potrafili zachować odpowiednich proporcji, między nawróconymi, a kurczowo trzymającymi się poglądów, ale też nie potrafili w rozsądny sposób tych zmian uzasadnić i wytłumaczyć. Czytamy więc o ucieczce z Gwiazdy pełnej szlachetnego poświęcenia jednych dla drugich oraz ostatecznym sukcesie w postaci ucieczki ze stacji promem medycznym, co jest dla mnie kuriozum, ale mógłbym to jeszcze przeboleć. Niestety, jednym z wad uniwersum SW jest to, że nawet najmniej istotny bohater jakiejś książki, komiksu, albo postać trzecioplanowa z epizodów musi mieć jakiś wpływ na Wielką Historię. Tak jest i tutaj. Zwyczajny porucznik musi podczas ucieczki ze stacji przechytrzyć manewrem samego Vadera i dzięki temu nie tylko ratuje skóry przyjaciołom, ale pośrednio umożliwia Luke`owi rozwalenie stacji. Grrrrr!
Największą jednak wadę tej powieści jest fakt, że Gwiazda Śmierci jest tylko tłem dla wydarzeń, a nie pełnoprawnym bohaterem, jak chociażby dolne poziomy Imperialnego Centrum w 2 tomie "Nocy Coruscant", by pozostać w sferze twórczości jednego z autorów "Gwiazdy...". Brak tu też niuansów politycznych, gierek między wyższymi oficerami (jeden "Zi" Motti to zdecydowanie za mało), zaś sam proces budowy stacji także ogranicza się do fragmentarycznych opisów.
Niestety, ta pozycja jest sporym zawodem. Na początku czyta się ją naprawdę dobrze, kilka pomysłów jest tu całkiem mądrze pomyślanych, zwłaszcza pomysł na narrację. Jednak wytknięte przeze mnie słabe punkty mocno zaniżają końcową ocenę. Ostrzyłem sobie zęby na "Gwiazdę Śmierci", czasu przeznaczonego na lekturę nie uważam za zmarnowany, ale dawno nie przeżyłem tak dużego rozczarowania zmarnowaniem przez fajnie zapowiadającej się historii.
Ocena? Przy dużej sympatii dla panów Reavesa i Perry`ego naciągane 6/10.