Czas na trzecie opowiadanie o tematyce, którą widzicie w tytule topika. Tak jak poprzednio dostało się Serbom, tak teraz dostanie się Chorwatom - bo, niestety, ale wszystkie strony konfliktu robiły podczas tych wojen rzeczy, których będą się przez lata wstydzić.
Jutro wyrok
**********
Trzęsie. Trzęsie jak diabli. Jest zimno, brudno, żołądek skręca się w supeł z bólu i braku jedzenia. I jest bardzo ciemno, ale tylko na początku. Przez poszarpany materiał przebija lekka poświata, promienie światła słonecznego prześlizgują się przez liczne dziury do środka. Musi być ranek... a może jest już południe? Trzymano go tak długo w zamknięciu, że nie pamiętał już blasku słońca. Może to i dobrze, że nic nie widać? Przyzwyczaił się do ciemności. Do zimna, brudu i głodu również.
Tylko to trzęsienie jest nowe. Siedzi w ciężarówce, pod plandeką, ale dokąd jedzie? Do kolejnego obozu? Na przesłuchanie? Do roboty? Czuje strach. Każda odmiana to ukłucie lęku. Czy może być gorzej? Mówią, że tak. Patrzy po ziemistych, pomarszczonych, wydartych z życia twarzach towarzyszy. Nie, oni mu nic nie powiedzą. Nie są jego prawdziwymi towarzyszami. Dzieli ich wszystko — wszystko prócz jednej rzeczy, jednego czynnika, od którego cały świat wokół zapłonął.
Ciężarówka zatrzymuje się. Ktoś krzyczy. Klapa otwiera się, niewidziane od tygodni słońce bezlitośnie siecze w oczy. Nawet nie zauważa kiedy go wyciągają na zewnątrz. Z trudem utrzymuje się na nogach, ostrożnie podnosi jedną powiekę. Współwięźniowie stoją w linii. Dołącza do nich. Przed linią tkwią żołnierze i jakiś oficer. Jest młody, wygląda jak zwykły szary człowiek. Ale na jego czapce widnieje znak, który teraz kojarzy się tylko z jednym: śmiercią. Biało-czerwona szachownica śmierci...
Oficer wykrzywia usta w dziwacznym uśmiechu. Karabiny żołnierzy unoszą się. Strach wykręca wnętrzności, nudności dopadają całe ciało. Gdyby twarz mogła jeszcze bardziej zblednąć, byłaby czystą kartką papieru.
Rozlegają się strzały.
Dlaczego to zrobiłeś?
— Nie... nie!
Mężczyzna runął na twardą metalową, upiornie lodowatą podłogę. Był cały zlany zimnym potem, jego szara koszula lepiła się do skóry jak taśma samoprzylepna, włosy złączyły się w wilgotne, siwo-brązowe strąki.
— Szlag by... — Zęby szczękały mu niby silnik samochodu, równomiernie i z niemalże mechaniczną siłą. Ze sporym wysiłkiem podniósł swoje rozedrgane ciało z podłogi, usiadł na cieniutkim materacu pryczy i zerwał z niej szorstki koc, którym szczelnie owinął się dookoła.
Była noc, blade światło księżyca ledwo przeciskało się przez kraty w oknie jego ponurej celi. Odruchowo sięgnął do kieszonki na piersi, ale jak zwykle nic w niej nie znalazł. W więziennym pasiaku nie miało prawda nic być. Wyrzucił z ust siarczyste przekleństwo — nie, tylko chciał to zrobić.
Bo znowu poczuł, że coś się dzieje.
1987... Pamiętasz?
— Pamiętam...
— Co mówisz, Josip? Co pamiętasz? — Twarz nieco rozkojarzonego młodzieńca w nonszalancko rozpiętym mundurze Jugosłowiańskiej Armii Ludowej wbijała w niego groty swoich niebieskich oczu. — Nie bredź mi tu, tylko oglądaj!
— Tak... — Josip, również w uniformie JAL, chrząknął, by pozbyć się dziwnej suchości ze swojego gardła. — Mówiłem, że pamiętam, jak rok temu mój ojciec płakał, że Plavi nie grają w Meksyku. A teraz, na U-20, wszystkim już skopali dupy.
— No, było dużo łez — potwierdził bez większych emocji żołnierz, z powrotem wlepiwszy oczy w ekran telewizora. — Prosinečki, Mijatović, Savićević. Mówię ci, ta ekipa za pięć lat wygra Euro, mogę się o to założyć.
— Za pięć lat? — Josip spojrzał na niego, jak na czubka. — W 1992? A czemu nie świata w dziewięćdziesiątym? Albo Euro za rok?
— Bo widzisz — żołnierz przybrał minę nauczyciela fizyki tłumaczącego dziecku jakąś, ale tylko w jego mniemaniu, banalnie prostą regułkę — za rok albo trzy lata to oni jeszcze nie będą gotowi, żeby grać na poziomie seniorów. A w dziewięćdziesiątym drugim będą w sam raz i rozmiotą wszystkich tak, że jeszcze będzie się kurzyć.
— Jugosławia będzie potęgą, co? — Josip pokiwał głową. — No, może, może, kto wie... biegnij, Šuker, kurwa biegnij!
— Będzie, będzie, jeeeest!
Publiczność na trybunach oszalała, komentator darł się w niebogłosy. Jugosławia strzeliła gola.
Dlaczego to zrobiłeś?
Mężczyzna zwiesił głowę. Wciąż telepało nim, jak gdyby pół dnia spędził na mrozie. Tak chętnie by sobie zapalił, trochę rozgrzał... ale nie, w tym więzieniu nie można było palić. Tu nie można było nic robić. Tutaj nie było się człowiekiem, a przedmiotem. Dopiero, jak przychodził czas procesu i zjawiał się adwokat, wtedy mówili „proszę pana” i okazyjnie „przepraszam”, dawali prawdziwe ubranie, pomocną dłoń. Ale to wszystko to była jedna wielka hipokryzja, fałsz. Jak sam proces, to więzienie i zarzuty skierowane na jego osobę.
Jak świat, w którym żył. Jak rzeczywistość, z którą stoczył bój.
1987, dobre sobie. Prychnął pogardliwie. To też była obłuda, to co on robił, co mówił, co inni robili i mówili. Bo w głębi ducha nikt tak nie myślał, wszystkich kierowała „czerwona” ręka nieżyjącego od lat Tity, największego ze wszystkich zdrajców.
Powtórnie zrobiło się zimno, wydało mu się, że z nosa i ust wylatują białe obłoczki oddechu. Znowu to samo...
1991... Pamiętasz.
Budynek nie wyglądał okazale. Ot, prosta kwadratowa konstrukcja z płaskim dachem, framugami okien, z których obłaziła farba i otwartymi na oścież, odrapanymi drzwiami. Ale kto by tam na to patrzył — najważniejsza i tak była zatknięta przy wejściu flaga: jego flaga, flaga jego narodu: czerwono-biało-niebieska, okraszona nie czerwoną gwiazdą, jak jeszcze parę miesięcy temu, a piękną, chorwacką šahovnicą w kształcie tarczy.
Nad wejściem ktoś starannie wymalował czerwoną farbą słowo „Rekrutacja”. Josip stał w długiej, liczącej kilkanaście osób kolejce. Co chwili ktoś wybuchał śmiechem, czuło się nastrój optymizmu i wolę walki.
— Najebiemy im za Vukovar, Knin i Dubrovnik! — grzmiał lekko podpity facet, który stał tuż przed Josipem. — Tak im najebiemy, że już tu kurwa nigdy nogi nie postawią!
— Tak jest! — ryknął inny ochotnik, ten z kolei był krok za Josipem. — Pokażemy im naszą „bratnią i jednoczącą” miłość, wszystkie im kurwy wyruchamy!
Josip parsknął nieco nerwowym śmiechem, a że dwaj mężczyźni spojrzeli nań, to dodał od siebie:
— Pierdolona JAL, straciłem tam cały rok, ale teraz... — Głos odrobinę mu się załamał, ale już po chwili odzyskał rezon i dokończył: — Ale teraz tym skurwielom odpłacę!
— Tak jest, dobrze gadasz! Hej, co tu tak smutno, zapuśćcie jaką muzykę!
Podpity facet wystąpił i na cały głos zaczął się wydzierać:
”Jasenovac i Gradiška Stara,
To je kuća Maksovih mesara.
U Čapljini klaonica bila,
Mnogo Srba Neretva nosila...”
Josip zesztywniał. To była zakazana pieśń ustaszy „Jasenovac i Gradiška Stara”, o mordowaniu Serbów. Zakazana i... i co? I co z tego? Zakazana przez Tito i jego pieprzonych Serbów, zakazana, bo mówiła o prawdzie. Zakazana, bo była chorwacka.
Już po chwili nie wahał się. Szybko załapał tekst i dołączył do śpiewających.
Dlatego to zrobiłeś?
— Nie, nie, to nie tak — mruknął mężczyzna, łapiąc się za głowę, próbując zacisnąć zęby. Koc ześlizgnął się z jego pleców. — Zostaw mnie, zostaw!
Nie otrzymał odpowiedzi. Jak zwykle. Nigdy nie otrzymał odpowiedzi, bo kto miałby ją dać? Był w celi sam jak palec, otaczały go jedynie puste ściany, strażnicy nie zaglądali tu częściej niż co godzinę, a i to tylko przez judasza w drzwiach.
Nie rozumiał co się z nim działo — i dlaczego. Czy nie dość już wycierpiał w tym podłym więzieniu z dala od ojczyzny? Od ojczyzny, za którą walczył, a która w ostateczności zdradziła go, wydała w ręce ludzi z obcych państw, ludzi nie rozumiejących ani jego, ani tego, co robił.
Poczuł mdłości. Wracało. Znowu wracało...
1996... Pamiętasz, choć chciałbyś zapomnieć.
Morze się uspokoiło, nabrało lekko bursztynowej barwy. Daleko na zachodzie słońce powoli czerwieniło się i gotowało do zniknięcia za widnokręgiem. Josip wstał, otrzepał spodnie i ciaśniej otulił się kurtką. Morska bryza ciągnęła chłodem, zdecydowanie zniechęcała do wizyt na skalistym wybrzeżu Dalmacji.
Josip i tak miał zamiar już się wynieść, wiatr jedynie przyspieszył tą decyzję. Droga do domu nie była długa, musiał przejść przez pole, minąć kilka zrujnowanych domostw — i już był na miejscu, pod żelazną furtką, za którą stał w połowie wyremontowany budynek. Otrzymywany w czasie wojny żołd nie był wysoki, ale wystarczył akurat na tyle, żeby zakryć nową warstwą tynku i farby setki karabinowych dziur wyżłobionych w ścianach.
Drzwiczki skrzypnęły, gdy je otworzył. Ruszył do drzwi — ale już nigdy tam nie dotarł.
Zaskoczyli go dokładnie parę metrów przed nimi, brutalnie obalili na ziemię i w okamgnieniu skuli kajdankami.
— Co to ma kurwa być?! — ryknął. W odpowiedzi gwałtownie go przeszukano, pozbawiono skrytego w kieszeni pistoletu i postawiono na nogi. — Co to ma...
— Stul pysk — powiedziała szorstko postać w czarnym uniformie i kominiarce. — Jesteś aresztowany za czynny udział w dokonywaniu zbrodni wojennych na terenie Bośni i Hercegowiny w 1994 roku...
Opadła mu szczęka, poczuł się tak, jak gdyby nagle ktoś pozbawił go słuchu. Na czarnym uniformie widniała chorwacka šahovnica w kształcie tarczy...
Czas odpokutować za zbrodnie — bo czas na dawanie odpowiedzi już się skończył.
— Nie! — wrzasnął, zrywając się na nogi. — Nie skończył, to jeszcze nie koniec, to jeszcze nie... nie... uniewinnią mnie. Muszą! Muszą.
Josip Petković, były kapitan chorwackiej armii, usiadł ciężko na pryczy i zaczął się tępo wpatrywać w ścianę, bełkocząc pod nosem słowo „muszą”. Kiedy ponownie drącymi palcami nie wymacał w kieszonce papierosów, wrzasnął i rozszarpał materiał pasiaka w bezsilnej złości, klnąc na siebie, wojnę, haskie wiezienie, trybunał, Serbów — i wreszcie samych Chorwatów.
— Zrobiłem dla was wszystko. Kurwa, wszystko! — jego krzyk po chwili przeszedł w jęk, a ten z kolei w szloch. Mężczyzna położył się na boku i mamrocząc pod nosem obelgi, rozpłakał się jak małe dziecko.
Zachowaj łzy na jutro.
Jutro wyrok.