TWÓJ KOKPIT
0
FORUM Opowiadania

"Ad feliciora tempora" - fantasy historyczne by Vua Rapuung

Vua Rapuung 2008-06-17 19:13:00

Vua Rapuung

avek

Rejestracja: 2005-03-29

Ostatnia wizyta: 2024-04-11

Skąd: Biała Podlaska

Witam.

Ostatnimi czasy wzięło mnie trochę na historię Rzeczypospolitej Obojga Narodów i postanowiłem spróbować swoich sił w pisaniu czegoś innego, niż SW. Poniższe opowiadanie powstało po części pod wpływem Trylogii Sienkiewicza, po części pod wpływem innych źródeł. Będę wdzięczny za komentarze i opinie.

Jednocześnie zaznaczam, że nie jestem historykiem, studentem historii, ani nawet uczniem klasy humanistycznej , proszę mi więc wybaczyć niejakie niezgodności z realiami tamtych czasów. Kilka jest zamierzonych, więcej pewnie nie. Za wytknięcie tychże z góry dziękuję.

Treść w dwóch postach, po nie wiem, jak forum reaguje na dłuższe partie tekstu. Jeśli ktoś woli w innej formie, to tutaj jest link do wersji PDF na rapidsharze:
http://rapidshare.com/files/123124930/Ad_feliciora_tempora.pdf.html

Wszelkie prawa zastrzeżone.

LINK
  • Ad feliciora tempora - część I

    Vua Rapuung 2008-06-17 19:13:00

    Vua Rapuung

    avek

    Rejestracja: 2005-03-29

    Ostatnia wizyta: 2024-04-11

    Skąd: Biała Podlaska

    -PROLOG

    Aleksaszka wypadł z komnaty jak wicher i runął w dół po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Mijając zaskoczoną służbę i oburzonych panów mknął korytarzami grodzieńskiego zamku. W pełnym pędzie przeciął jasno rozświetlony dziedziniec i wbiegł do stajni. Konie spokojnie przeżuwały pasze, stojąc w drewnianych boksach. Chłopak dopadł do osiodłanego już ogiera, oporządzanego właśnie przez stajennego. Nie zważając na protesty posługacza wskoczył na siodło i uderzył konia piętami. Oślepiło go światło, ale po chwili podążał konno w stronę zamkowej bramy.
    Już przy furcie mignęła mu matka, wracająca wraz z grupką kobiet znad rzeki.
    - Aleksaszka, dokąd? – krzyknęła.
    - Po medyka – odpowiedział, ale wiatr porwał jego słowa.
    Kopyta załomotały głośno o bruk. Wypełniający ulicę ludzie rozpierzchli się na widok oszalałego jeźdźca. Ledwo omijając podążający w stronę twierdzy szlachecki orszak, chłopak wtulił twarz w końską grzywę. Posypały się za nim gromkie przekleństwa zbrojnych.
    Byle szybciej, byle szybciej.
    Dotarł wreszcie do Powroźniczej i wstrzymał ogiera w pędzie. Koń poślizgnął się na gładkich, wytartych kamieniach, a Aleksaszka zsunął się z siodła. Dostrzegł jakby karcące spojrzenie rumaka, po czym rozejrzał się wokoło, szukając wzrokiem siedziby uczonego. Tam! Doktor nie uznał wywieszania jakiegokolwiek szyldu za konieczne. Na wykonanych z ciemnego, niemal czarnego drewna drzwiach widniały jedynie głęboko rżnięte inicjały – „GM”.
    Giaccomo Mondinelli – medyk, alchemik i astrolog. Jakże dziwnie potoczyły się losy tego człowieka. Od uniwersytetów w Padwie i Bolonii, aż po niewielki dom przy ulicy w centrum Grodna. I jakże dziwne krążyły o tym człowieku opowieści. Pomimo wszelkich jego dziwactw ufano mu jednak bardziej, niż zamkowemu uzdrowicielowi, czy nawet niż jezuitom z miejscowego kolegium.
    Aleksaszka załomotał w drzwi raz i drugi. Dopiero za trzecim razem usłyszał niespieszne kroki i odrzwia rozwarły się. Ze środka buchnął odór siarki, rozmaitych medykamentów, śmierci i dawno niepranych onuc. Na progu stanął zaś nie kto inny, jak sam doktor. No tak, powszechnie wiedziano, że nie utrzymuje żadnej służby. Włoch był chorobliwie wręcz szczupłym, kościstym mężczyzną o zbyt dużej głowie otoczonej wianuszkiem siwych włosów i niewielkich, przenikliwych oczach. Przyodziany w ciemne, poplamione szaty spoglądał wyczekująco na chłopca. Ten skłonił się niezgrabnie i wymamrotał:
    - Wzywają was na zamek, panie.
    - Co się stało? – zapytał alchemik skrzekliwym głosem z wyraźnym, cudzoziemskim akcentem.
    - Pan podczas uczty źle się poczuł i…
    - Głupiec – warknął medyk, przerywając wyrostkowi. – Mówiłem, że obżarstwo i opilstwo w końcu go wykończą, ale nie chciał słuchać.
    - To przecież… - zaczął przerażony Aleksaszka.
    - Wiem, kim on jest, mój chłopcze – mruknął Mondinelli, sięgając po skórzaną torbę i obszerny, czarny płaszcz. – Zapewniam cię jednak, że pod akurat tym względem nie różni się od ciebie, czy ode mnie. No, gdzie jest powóz? – zapytał, zamykając za sobą drzwi.
    Aleksaszka zarumienił się i wskazał niepewnie na konia, zaczynającego już podszczypywać sprzedawane na ulicznym straganie warzywa.
    - Raczysz kpić, młokosie.
    W końcu jednak dał się przekonać i po chwili galopowali przez ulice Grodna, przedstawiając niewątpliwie komiczny widok dla wszystkich przechodniów. Italczyk nieustannie klął, starając się utrzymać na końskim grzbiecie, nie gubiąc jednocześnie fantazyjnego kapelusza z szerokim rondem. Nie bez pewnych trudności dotarli na zamkowy dziedziniec.
    Chłopiec pomknął w stronę wiodących na wieżę schodów, a alchemik usilnie próbował dotrzymać mu tempa. Aleksaszka dotarł na szczyt pierwszy, ciężko dyszący medyk dołączył do niego po dłuższej chwili. Starannie poprawił kapelusz i futrzany kołnierz płaszcza, po czym bez pukania wkroczył do komnaty.
    Na ogromnym łożu spoczywał potężnie zbudowany mężczyzna o bladej, okolonej szeroką, czarną brodą twarzy. Chory był obficie zlany potem, a spod opatrunku na udzie przesiąkała powoli krew. Wokół posłania zgromadzili się grodzieńscy dostojnicy, w tym przełożony kolegium jezuitów.
    Mondinelli podszedł do łoża, obnażył pierś chorego, po czym przyłożył do niej policzek. Po chwili wyciągnął ze skórzanej torby małe lusterko i przystawił do ust mężczyzny. Uniósł powiekę i zajrzał w głąb jego oka. Wreszcie wyprostował się i powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
    - Najjaśniejszy pan nie żyje – powiedział cicho Włoch, po czym lekko utykając wyszedł z komnaty.
    Jezuita cicho zaintonował modlitwę, do której dołączyło kilkanaście głosów. Na oblicze zmarłego króla padła smuga jasnego światła.
    W całym Grodnie rozdzwoniły się kościelne dzwony.


    CZĘŚĆ I

    Wiosna Roku Pańskiego 1587 zastała Rzeczpospolitą w chaosie. Miast ostatecznej rozprawy z Moskwą, miast długo oczekiwanej wyprawy na Turczyna, nad krajem zawisło widmo bezkrólewia. Dnia 12 grudnia 1586 roku na zamku w Grodnie oddał ducha Stefan Batory, z łaski Bożej król polski, wielki książę litewski, książę ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, kijowski, wołyński, podlaski, inflancki, a także książę Siedmiogrodu. Tak Koroniarze, jak i Litwini, czy też przedstawiciele setek innych narodowości zamieszkujących tereny Rzeczypospolitej wstrzymali oddech. Okres bezkrólewia zawsze oznaczał niebezpieczeństwo wewnętrzne i zagrożenie ze strony sąsiadów.
    Kanclerz i hetman wielki koronny Jan Sariusz Zamoyski herbu Jelita znalazł się pod ogniem bezlitosnej krytyki oponentów. Wyprawił on we Lwowie wielkie nabożeństwo żałobne, jednocześnie zaczynając zbierać sojuszników na czas zbliżającej się elekcji. Po uroczystej procesji, która przemaszerowała lwowskimi ulicami, jego stronnictwo poczęto określać jako Czarnych. Chętnie widzieliby oni na tronie młodego Zygmunta Wazę, syna króla Szwecji Jana oraz Katarzyny Jagiellonki. Dostrzegali w nim dziedzica potęgi rodu jagiellońskiego i odnowiciela świetności Rzeczypospolitej. Szukali również unii z rosnącym w siłę państwem szwedzkim.
    Po przeciwnej stronie politycznej sceny stanęło stronnictwo Zborowskich. Ród ów, zawsze skupiający warchołów, infamisów i zabijaków, żył w wielkiej nienawiści do Zamoyskiego odkąd doprowadził on do schwytania i ścięcia banity Samuela Zborowskiego, który nastawał na życie króla. Czyn ten zraził do Zamoyskiego dużą część szlachty, ceniącej zuchwałość i odwagę, których Samuelowi nie sposób było odmówić. Zyskał mu też śmiertelnych wrogów w osobach Andrzeja i Piotra Zborowskich, obecnych seniorów rodziny. Bracia chętnie otaczali się podobnymi sobie awanturnikami i wywołańcami, na czele ze straszliwym Stanisławem Stadnickim herbu Szreniawa. Warchoł ów i szaleniec, od niedawna rezydujący na zamku w Łańcucie, zyskał sobie w pełni zasłużone miano Diabła. W jego lochach nieustannie jęczeli nieszczęśni więźniowie, zarówno ofiary wojny prowadzonej ze starostą leżajskim Łukaszem Opalińskim, jak i przypadkowi przejezdni. Obóz Zborowskich optował za kandydaturą Maksymiliana Habsburga, zwanego Deutschemeisterem, szukając osobistych korzyści w rozszerzeniu mocarnego imperium Habsburgów.
    Istniało wszakże jeszcze trzecie stronnictwo, działające jednak w ukryciu i z istnienia którego niewielu żywych zdawało sobie sprawę.
    Wreszcie sąd konwokacyjny na czele z interrexem Stanisławem Karnkowskim, prymasem Polski i arcybiskupem gnieźnieńskim, wyznaczył rozpoczęcie elekcji na dzień 30 czerwca, na środek roku.

    ***

    Szlachta zbierała się tłumnie. Ciagnęli na pola pod Warszawą bosonodzy, częstokroć już schłopiali Mazurowie, ciągnęli odziani w aksamity panowie z północnych województw, bardziej nawykli do kielicha, niż do szabli. Potężni litewscy możnowładcy wiedli orszaki kolorowo odzianych dworzan, zaś butni magnaci z ukraińskich stepów oddziały ponurych, zaprawionych w bojach rębajłów.
    Przybyli również z potężnymi siłami przedstawiciele obydwu stronnictw. Zborowscy przywiedli niemal siedem tysięcy wojska, w tym słynną husarię Stadnickiego. Siły Czarnych szacowano ostrożnie na cztery tysiące pieszego ludu oraz kilka armat. Obie armie rozłożyły się warownymi obozami po przeciwnych stronach pola elekcyjnego.
    Tymczasem zabrakło wolnych izb w zajazdach i nowo przybyli zmuszeni byli znaleźć sobie miejsce gdzie indziej. Pole zakwitło setkami namiotów – od prostych schronień chudopałków po ociekające złotem kwatery wielmożów. Wraz z nimi pojawiły się roje straganów ze wszelkimi dostępnymi owymi czasy dobrami. Smagłoskórzy Ormianie sprzedawali tureckie bakalie i modne, wschodnie ubiory, kowale i płatnerze prezentowali swoje wyroby, zaś kobiety obyczajów lżejszego sortu - swoje wdzięki. W rozstawionych pośpiesznie budach można było skosztować mięsiw i trunków ze wszystkich zakątków cywilizowanego świata. Przy kartach i kościach zdobywano lub tracono fortuny, a zagorzali pojedynkowicze stawali na szable i pistolety, konno lub pieszo. Rojno było i gwarno.
    Pośród tego wielkiego niby festynu działalność prowadzili rozliczni krzykacze i agitatorzy. Przekonywali zebranych jegomościów do tej, czy innej kandydatury, zależnie od własnych przekonań i od właścicieli sakiewek, z których pobierali wynagrodzenie.
    Pośród zebranych pojawiła się trzecia koncepcja. Srebrne usta i wręczające złoto dłonie ukazywały jako najlepszy wybór elekcję „Piasta” – Polaka. W końcu wypłynęło nazwisko księcia Michała Szydłowieckiego herbu Odrowąż, potężnego magnata kresowego, którego ród stawiano na równi z Czartoryskimi czy Wiśniowieckimi. Przeciw niemu świadczyła obawa szlachty przez wyborem jednego spośród równych i przed dominium absolutum, za nim zaś – sława wielkiego wodza, pogromcy tatarskich czambułów oraz osobista charyzma. Doszło do tego, iż jego kandydaturę równano z kandydaturą Habsburga. Faworytem wyścigu po tron został jednak królewicz Zygmunt.
    Na początku sierpnia zdali sobie z tego sprawę również Zborowscy i ich sojusznicy. Doprowadzeni do ostateczności bracia wyprowadzili część wojsk z obozu i ruszyli pochodem przez pole elekcyjne, chcąc siłą osadzić na tronie Habsburga. Wywiązała się bezładna strzelanina, padli ranni i zabici. Życie stracili rotmistrz Wąsowicz i kanonik Brzeziński. Zamojszczykom, wspartym przez siły Odrowęża, udało się zatrzymać Zborowskich. Zapadł wieczór i nie doszło do walnej rozprawy. Obie strony wycofały się do obozów. Próba puczu nie powiodła się i piekielni bracia stracili bardzo w oczach szlachty. Wielu nigdy nie zapomniało im przelanej tego dnia krwi. Zamoyski triumfował.
    Następnego dnia w warszawskiej kamienicy Pod Złotym Kurem, należącej do kupca Löelhöffela, zwycięzcy wydali wielką ucztę.

    ***

    Obszerna sala rozświetlona była tysiącem świec. Przy ustawionych w kształt podkowy stołach zasiadali liczni goście, w taki czy inny sposób związani ze stronnictwem Zamoyskiego, albo z Odrowężem. Powietrze wypełniał gwar rozmów i aromat wspaniałych potraw, wynoszonych co chwila z kuchni. Pośród zaproszonych krzątała się służba, powiększając jeszcze wszechobecny harmider. Ściany pomieszczenia przyozdobiono kunsztownie tkanymi arrasami i obrazami włoskich mistrzów, w większości wypożyczonymi specjalnie na ten wieczór. Tylko i wyłącznie dla dostojnych gości opróżniono spiżarnię z najwykwintniejszych mięs i przypraw, a piwnicę z win najlepszych roczników. Bo też i goście zaiste byli znamienici.
    Na honorowym miejscu u szczytu stołu zasiadał prymas Karnkowski. Podeszły już wiekiem duchowny niezbyt pewnie czuł się w towarzystwie dowcipkującej i wyśpiewującej sprośne historie szlachty. Jadł i pił z umiarem, z rzadka angażując się w rozmowy.
    Miejsce po prawicy prymasa zajmował kanclerz Zamoyski, człowiek o bladej twarzy okolonej szeroką, czarną brodą. Wydawał się być pogrążony w myślach, w duchu znajdował się gdzieś daleko stąd. Jego ponure oblicze wyraźnie kontrastowało z nastrojem powszechnej wesołości.
    Po przeciwnej stronie gnieźnieńskiego arcybiskupa zasiadał Michał Szydłowiecki, mężczyzna w sile wieku, ale iście herkulesowej postawy. Jego potężną pierś opinał karmazynowy, atłasowy kontusz o białym oblamowaniu. Za jego pasem pyszniła się szabla o wysadzanej rubinami rękojeści. Na jasnej, opatrzonej sumiastymi wąsiskami twarzy panował spokój. Magnat bez wysiłku pochłaniał kolejne porcje pieczystego, zaprawiając je całymi dzbanami wina. Zdawał się niczym nie przejmować.
    Kilka miejsc dalej, na zgięciu podkowy, usiadł gospodarz, handlujący przyprawami Ignacy Löelhöffel. Kraśniał z dumy, że to pod jego dachem zgromadziło się tyle osobistości, mimo że wielu biesiadników nie dorównywało mu majątkiem. W skrytości ducha już zastanawiał się, jak przełożyć na wymierne zyski prestiż, jaki przyniesie mu dzisiejsza uczta.
    Oprócz nich na długich ławach siedzieli panowie bracia ze wszystkich zakątków Rzeczypospolitej. Przechwalali się, żartowali i kłócili, wlewając w siebie morze trunków. Pośród nich wyróżniali się dwaj ucztujący, ulokowani przy jednym z końców stołu.
    Starszy z nich przyodziany był w niepozorny, szary wams. Przez jego twarz przebiegała pionowo wąska, stara blizna, z powodu której jedno oko pokryte było bielmem. Szlachcica tego nikt nie zaprosił, mimo to nikt nie ośmielił się też go zatrzymać. Tchnęło od niego powagą i grozą. Biesiadnicy się do niego nie odzywali, a i on nie szukał towarzystwa nikogo, prócz siedzącego obok mężczyzny. Co pewien czas oglądał się w stronę drzwi, jakby czegoś wyczekując. Jego kompan miał ciemną cerę, czarne włosy, wydatny orli nos i gładko ogoloną twarz. W przeciwieństwie do swego towarzysza pochłaniał ogromne ilości jadła i to pomimo swej drobnej budowy. Zagadnięty odpowiadał z wyraźnym, cudzoziemskim akcentem. Ktoś obyty w świecie mógłby rozpoznać go jako mieszkańca Siedmiogrodu lub Węgier.
    Uczta trwała w najlepsze, gdy przez jedne z drzwi wkroczył wysoki, chudy dworzanin ze świty Zamoyskiego, prowadzący dziwacznie ubranego przybysza. Przyodziany w budzące powszechną wesołość pończochy i ekstrawagancki kabat mężczyzna nosił szeroką brodę barwy lnu i miał niezwykle jasną cerę mieszkańca Północy. U boku kołysał mu się krótki sztylet, zaś w ręce dzierżył opatrzone ogromną pieczęcią pismo. Dworzanin szepnął coś Zamoyskiemu, a Septentrion pokłonił się kanclerzowi i podał mu wiadomość. Następnie obaj oddalili się, a hetman podniósł się, by zabrać głos.
    - Mości panowie, król szwedzki kieruje do nas swoje słowo. Raczcie wysłuchać…
    Nie można powiedzieć, że zapadła cisza, ale gwar rozmów nieco przycichł. Kanclerz przełamał grubą pieczęć i rozwinął pismo. Przebiegł je wzrokiem raz i drugi, po czym zbladł straszliwie i osunął się na bogato zdobione krzesło.
    Ksiądz prymas chwycił pergamin i skrzywił się nieco ujrzawszy jego treść, ale po chwili przemówił donośnym głosem:
    - Królewicz Zygmunt nie żyje. Zmarł dwa tygodnie temu podczas snu.
    Przy stole zapanował rwetes, przekrzykując się nawzajem, powtarzano dziesiątki razy straszną nowinę. Tylko szary, jednooki szlachcic wyraźnie się uspokoił. Wypuścił powietrze z płuc, usiadł wygodniej, pokiwał głową i uśmiechnął się. Jego towarzysz nawet na chwilę nie przestał delektować się pasztetem z królika.
    Po pewny czasie wszystkie oczy zwróciły się na Zamoyskiego. Zdano sobie sprawę, ile teraz zależy od jego słów, że w jego rękach leżą losy elekcji. Tylko Michał Odrowąż spochmurniał i starał się nie patrzeć na kanclerza. Wydawał się nie interesować niczym poza odrobiną wina na dnie swego kielicha.
    Tymczasem Zamoyski zamilkł. Nienaturalnie blada twarz i splątana, czarna broda nadawały mu wygląd upiora. Widać było, że toczy wewnętrzną walkę. Wreszcie potrząsnął głową, podniósł się z miejsca i wzniósł do góry puchar. Sala zamilkła.
    - Vivat… Vivat Michaelus Rex!
    Ulicami Warszawy potoczył się gromki okrzyk.

    ***

    Po kilkunastu dniach na środku pola elekcyjnego wyrosła ogromna drewniana szopa. To właśnie tam, wedle wszelkich praw i obyczajów miało się odbyć głosowanie. Szlachta z poszczególnych powiatów kierowała się do środka i głośno obwieszczała swoją decyzję. Siwobrody szlachcic zaznaczał kolejne kreski na zajmującej niemal całą ścianę drewnianej tablicy. Trzech innych skrzętnie zapisywało w księgach nazwiska głosujących.
    Na poddaszu, którego akurat ten budynek w zasadzie posiadać nie powinien, stały dwa fotele i stolik, których z całą pewnością być tam nie powinno. W owych fotelach rozpierali się daj przedstawiciele organizacji istniejącej już od przeszło trzech wieków. Byli to jednooki szlachcic oraz śniadoskóry Madziar, uczestnicy pamiętnej uczty Pod Złotym Kurem. Przez szczelinę w podłodze do ciemnego pomieszczenia sączyło się światło. Szczelina ta dawała także znakomity prospekt na poznaczoną kreskami tablicę, z czego obaj mężczyźni nie wahali się korzystać. Węgier sięgnął po stojącą na stoliku karafkę z winem i dolał sobie trunku do kielicha.
    - Jak myślisz, Szwedzi już wiedzą? – zapytał półgłosem.
    - O czymż to?
    - Że królewicz Zygmunt raczy odszejść śmiercią niezupełnie naturalną.
    - Syryjczyk twierdził, że trucizna będzie niewykrywalna. Użył jego włosów, paznokci i czort jeden wie, czego jeszcze. Mimo to jestem pewien, że już się przynajmniej domyślają. Sęk w tym, żeby nie dotarli do nas.
    - A jeśli dotrą?
    - Wypadki się zdarzają – mruknął niezobowiązująco jednooki.
    - Mhmmm. Ciekawe, jak Zamoyski zareagowałby na tą wiadomość.
    - Nie sądzę, by go to obeszło. Stary lis chętnie widziałby koronę na własnych skroniach, a stolicę w Zamościu – cyklop uśmiechnął się krzywo.
    - Wiesz, że Zborowscy mogą sprawiać kłopoty?
    - Wieść głosi, że cesarz Rudolf zaniemógł, a Maksymilian zrezygnował ze starań o polską koronę. Ponoć udał się do Wiednia, by czuwać przy łożu boleści, okazywać braterską miłość i nie stracić szans na diadem Imperatora.
    Madziar zmarszczył brwi.
    - Nie wiedziałem nic o tej operacji.
    Szlachcic ponownie wzruszył ramionami.
    - Bo to nie my. Choć przyznaję, że pomysł przedni. Z drugiej strony, koronowane głowy też chorują. Czasem nawet z przyczyn naturalnych.
    Jego rozmówca uśmiechnął się i pociągnął wina z kielicha.
    Tablica pod ich stopami powoli się zapełniała.

    ***

    Elekcja zakończyła się. Niektórzy, nie wierząc w wieści ze Sztokholmu, zagłosowali za młodym Wazą. Inni, nie bacząc na nic, oddali swe kreski Habsburgowi. Większość jednak, idąc za przykładem wielkiego kanclerza, który jako pierwszy wkroczył do elekcyjnej szopy, poparła kresowego magnata.
    Początkowo, mimo wyników elekcji, Zborowscy byli zdecydowani obwołać Maksymiliana prawowitym władcą. Zamiar upadł, gdyż Deutschemeister, zajęty czuwaniem przy łożu najjaśniejszego cesarza, nie odpowiadał na ich pisma. Obawiając się kolejnej kompromitacji, piekielni bracia postanowili się wycofać. Pod osłoną nocy ich wojska opuściły pole elekcyjne, porzucając warowny obóz. Nie niepokojeni ani przez siły Zamoyskiego, ani przez nowo obranego króla, oddalili się od Warszawy. Zarówno król, jak i kanclerz, mieli jeszcze tego pożałować.
    Dnia 27 grudnia Roku Pańskiego 1587 w katedrze wawelskiej prymas Karnkowski założył koronę Świętego Królestwa Polskiego na skronie Michała Szydłowieckiego herbu Odrowąż, mieniącego się być spadkobiercą spuścizny rodu piastowskiego. Ceremonię poprzedził uroczysty wjazd magnata do miasta. Z woli Zamoyskiego na miejskiej bramie zawieszono ogromny portret Stefana Batorego. Posępny Siedmiogrodzianin spoglądał ponuro na wiwatujące tłumy. Na czele orszaku, na wielkim, karym ogierze i w eskorcie swych stepowych wilków jechał rosły mąż o spokojnym wejrzeniu. Z dumą spoglądał w oczy swego sławnego poprzednika, jednocześnie łowiąc spojrzenia nieco niechętnego temu widokowi Zamoyskiego.
    Losy Rzeczypospolitej Obojga Narodów wkroczyły na nowe tory.

    ***

    Michał wkroczył do królewskiej sypialni i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Zrzucił na ziemię kontusz, po czym rozchełstał na piersi żupan. Opadł na głębokie krzesło, przeczesując palcami wilgotne włosy. O okienne szyby tłukł z zaciętością rzęsisty deszcz. Władca odczuwał już w głowie przyjemny szum, więc z niejakim rozrzewnieniem myślał o ustawionym pod ścianą szerokim łożu. Wiedział jednak, że tego wieczoru czeka go jeszcze jedna wizyta.
    Z mroku zalegającego kąty pomieszczenia wyłoniła się wysoka postać. Król powstał, rozkładając szeroko ramiona. Po chwili dojrzał jednak drugą wyłaniającą się z ciemności osobę.
    - Czego tu chcecie? – zaczął niepewnie.
    - Spokojnie – odparł pierwszy z przybyszów. – Pozwól, to jest László Esterházy, mój najbliższy druh. Wyciągnął mnie kiedyś ze śmiertelnej opresji – mężczyzna potarł nerwowo szpecącą jego oblicze bliznę – i od tamtej pory zwierzam mu się ze wszystkich spraw. Wszystkich – zaznaczył dobitnie.
    Węgier złożył głęboki ukłon, nieco nazbyt ironiczny, jak na gust Michała. Na jego twarzy nieustannie gościł szeroki uśmiech. Władca skinął jedynie głową.
    - Zatem udało się, bracie.
    - Nie da się ukryć – odrzekł Marcin Szydłowiecki herbu Odrowąż, odrzucając na plecy kaptur płaszcza. Na jego odzieniu nie widniała nawet kropla wody.
    Dopiero teraz, gdy stanęli naprzeciw siebie, Siedmiogrodzianin Esterházy mógł w pełni dostrzec ich wzajemne podobieństwo. Ta sama słuszna postura, bardzo podobne rysy twarzy. Ten sam gorejący w oczach ogień. Aż dziw, że tak niewielu ludzi spostrzegało to pokrewieństwo lic. No, ale kto by pomyślał.
    Król…
    I szpieg.
    - Rodzice byliby dumni – stwierdził z krotochwilnym uśmiechem Marcin.
    Kaskada śmiechu potoczyła się korytarzami wawelskiego zamku.


    CZĘŚĆ II

    Oto nastał wszem i wobec Rok Pański 1589. A miał on być obfity w wydarzenia tak wielkie, jak i straszne.
    Michał I Odrowąż smakował coraz bardziej w roli króla. Budował swoją pozycje pośród średniej szlachty, podarkami i urzędami zdobywał sympatię możnych. Zbroił nowe kwarciane chorągwie, zaciągnął na żołd wyśmienitych czeskich najemników. A jednocześnie załamywał ręce nad opieszale wpływającymi do skarbca podatkami i samowolą panów braci.
    Jan Zamoyski wciąż jeszcze żył pamięcią Batorego, a Odrowąż, mimo wszystkiego dobrego, co można by o nim powiedzieć, Batorym nie był. Hetman pilnie obserwował każdy krok nowego władcy.
    A na obserwacje te miał tym więcej czasu, że Zborowscy jakby zapadli się pod ziemię. Jedni głosili, że udali się oni na dwór cesarski, inni twierdzili, że wraz ze swymi siłami ruszyli na północ lub na wschód, ku granicy z Carogrodem. Jeszcze inni zarzekali się, że widzieli, jak między braćmi wybuchł spór i że obaj pomarli z odniesionych w pojedynku ran. Diabeł Stadnicki odwiedził kilka razy Łańcut, ale nikt nie był rzecz jasna na tyle szalony, by próbować go wypytywać.
    Cesarz Rudolf wydobrzał dzięki kąpielom w źródłach termalnych i nader czułej opiece hrabiny von Cassel. Zaraz potem pospadały głowy tych, którzy usiłowali zbić jego kosztem polityczny kapitał podczas jego niedyspozycji. Maksymilian zdecydował, że bezpieczniej będzie zainteresować się działalnością w zakonie krzyżackim, którego głową został zresztą już rok później.
    Marcin Szydłowiecki i jego kompanioni zajmowali się sprawami, o których lepiej nie mówić, a o których i myśleć bywa niebezpiecznie.

    ***

    Król Michał długo zastanawiał się i planował, aż wreszcie zdecydował się działać.
    Pod koniec marca zwołany został sejm ekstraordynaryjny. I zaiste, miało to być wydarzenie prawdziwie niezwykłe. Wedle zwyczaju sejmy owe zwoływano wyłącznie w obliczu wojny, a na takową się akurat nie zapowiadało. Jakby tego było mało, miłościwie panujący, powołując się na stare, dawno już zapomniane prawo, skonfederował sejm pod własnym, nie zaś kanclerskim przewodnictwem. Pretekstem miała być rzekomo przygotowywana właśnie przez Zamoyskiego wyprawa na hospodarstwo mołdawskie.
    Przybył tedy Zamoyski do Piotrkowa pełen jak najgorszych przeczuć. Jego obawy jeszcze urosły, gdy ujrzał, jak niewielu deputowanych dotarło na miejsce obrad. Później okazało się, że do wielu sejmików ziemskich wezwania na sejm walny dotarły z poważnym opóźnieniem, do niektórych wręcz w przededniu zebrania. Dziwnym trafem wypadki takie miały zwykle miejsce w regionach skupiających najwięcej zwolenników polityki kanclerza. Zastanawiająca przy tym była obecność praktycznie wszystkich posłów z kresów, rodzinnych okolic króla.
    Wbrew powszechnej praktyce obrady rozpoczęto o czasie, nie czekając na przybycie spóźnionych delegatów. Już pierwszego dnia zaprezentowano ustawę królewską, która wstrząsnęła nielicznie zebranymi konserwatystami.

    ***

    Zamilkł wreszcie tubalny głos herolda odczytującego treść ustawy. Na sali, w której zgromadzili się posłowie, senatorowie i król wraz z dworem, zapadła głucha cisza.
    Senat o wszystkim wiedział - pomyślał król Michał. - Senat wiedział, a senatorów się obłaskawi. Posłowie jeszcze nie wiedzą, co myśleć i tylko rozglądają się niepewnie. Ale Zamoyski… Zamoyski się gotuje. Iście, jakby mu miał zaraz płomień z uszu buchnąć.
    Święty Boże, to zamach na państwo - pomyślał otoczony stronnikami kanclerz. - Zamach na złotą wolność. Dominium absolutum. Nowe podatki, nowe wojska komputowe. Piechota łanowa z dóbr szlacheckich i kościelnych. Szlacheckich! Konfiskaty dóbr za uchylanie się od podatków. Przywilej nieszawski zniesion, liberum veto zniesione. A co w zamian? Nic nieznaczące obietnice pokoju w granicach. Wizje podbojów. Mrzonki starego rozbójnika. Do diabła, to nie może mu się udać.
    Poleje się tu krew - przemknęło przez myśl Marcinowi Szydłowieckiemu, skrytemu na galeryjce okalającej salę. - Poleje się jak nic.
    Co tu tak cicho? – pomyślał Grzegorz Przywidzki, poseł ziemi sanockiej, budząc się z drzemki, wywołanej zapewne całonocnym opilstwem.
    Zamoyski poderwał się z miejsca, zaraz potem podniosło się grono jego współpracowników, dużo mniej liczne, niż zazwyczaj. Dumnie wyszedł na środek sali, powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Spojrzał na spokojne, nic nie wyrażające twarze senatorów, na wpatrzonych w niego posłów, katem oka dostrzegł jakiś ruch na galeryjce. Odruchowo sięgnął do rękojeści szabli, ale zawahał się, gdy ujrzał stojącą za rozpierającym się na wysokim krześle królem gwardię królewską – jeden z wymysłów monarchy. Sześciu husarzy z nadwornej chorągwi stało ramię przy ramieniu, jeden w drugiego mocarze, okryci połyskującymi napierśnikami i skórami dzikich kotów z odległych krajów. W końcu ograniczył się do dwukrotnego trzaśnięcia rękojeścią, by uciszyć wzrastający na sali pomruk.
    - Cóż to, mości kanclerzu, chciałbyś może cos powiedzieć? – zaczął z uśmiechem król. – Pamiętaj wszakże, że królem polskim jestem i nie mam ochoty dzielić z kimkolwiek królewskiej władzy.
    - Królem zostałeś wybrany przez Polaków, nie zaś tyranem – wykrzyknął wzburzony hetman.
    - I królem mam zamiar pozostać, nie zaś twoją marionetką.
    Rozwścieczony Zamoyski obnażył szablę.
    - Wiedz, uzurpatorze, że póty to ostrze nie spocznie, póki twa tyrania obalona nie będzie, a złota wolność przywrócona nie zostanie – rzekł kanclerz, po czym wraz z następującymi mu na pięty towarzyszami opuścił zgromadzenie.
    - Liberum ve… - zapiał nagle rozbudzony Przywidzki, po czym padł nieprzytomny na siedzenie, obalony kułakiem innego posła.
    Król westchnął, pokręcił głową i oparł brodę na pięści, wpatrzony w dal. Na sali rozległ się gwar rozmów.

    ***

    W kraju zawrzało, podniosły się głosy niezadowolenia. Na ziemskich sejmikach gardłowano ile wlezie, wykłócając się o znaczenie królewskiej ustawy. Zawiązano nawet kilka konfederacji, które jednak kończyły zwykle swój żywot w najbliższej karczmie.
    Nagle coś zawisło w powietrzu i wszystko umilkło. Nawet Zamoyski zaszył się tylko w swej twierdzy, by snuć plany i knowania. Cała szlachta wstrzymała oddech, w oczekiwaniu na rozwiązanie się sytuacji. Niby beczka prochu, całe państwo czekało tylko na iskrę, by wybuchnąć.
    Iskra owa miała się wkrótce pojawić.

    ***

    W sypialni króla panował półmrok, rozświetlany wyłącznie blaskiem gwiazd wpadającym przez wysokie okna. Na olbrzymim łożu z baldachimem leżał Michał I. Do jego szerokiej piersi tuliła się szczupła dziewczyna o pełnych piersiach i długich, jasnych włosach.
    W najciemniejszym kącie komnaty pojawiła się nagle postać. Marcin Szydłowiecki nacisnął na element fresku pod sufitem i fragment ściany z cichy chrzęstem wrócił na swoje miejsce.
    Odgłos ten obudził jaśnie panującego. Błyskawicznie sięgnął po ukryty pod poduszką sztylet, ale zaraz opuścił rękę, rozpoznawszy brata. Ten przycisnął palec do ust, gestem wskazał na dziewczynę, po czym rozsiadł się w fotelu, naciągając głębiej kaptur na głowę tak, by w ciemnościach nie dało się rozpoznać jego twarzy. Król delikatnie rozbudził kobietę, a ta zamarła na chwilę widząc postać w czarnym płaszczu, kiedy jednak Michał klepnął ją w pośladek, bez skrępowania naciągnęła na siebie leżącą na posadzce suknię, podniosła ze stolika puzderko z kosztownym naszyjnikiem, uśmiechnęła się i opuściła komnatę.
    Król usiadł na łóżku, nalał sobie kielich wina i opróżnił go jednym haustem. Podrapał się po brodzie i potrząsnął głową, całkowicie już rozbudzony.
    - Panna z fraucymeru marszałkowej litewskiej – mruknął, odpowiadając na nieme pytanie brata. Anna Radziwiłłowa bawiła właśnie w Krakowie. – Niebrzydka, a poza tym nie ma złudzeń co do swojej roli i nie oczekuje, że zrobię z niej królową. Zdziwiłbyś się, jak trudno jest znaleźć połączenie tych cech.
    - A właśnie, może już czas się ożenić, braciszku? Wszak Habsburgowie swatają ci Annę Habsburżankę.
    - Konterfekt, który przesłali jest obrzydliwy, a to oznacza, że ona sama…
    - Ale dobro panstwa…
    - Dość. Mów, z czym przychodzisz, albo daj mi spokój.
    - Właśnie dostaliśmy pewną wiadomość. Powinna tu dotrzeć normalnymi kanałami najdalej pojutrze, ale pomyślałem, że będziesz chciał wiedzieć wcześniej. Zborowscy się znaleźli.
    - O.
    - I nie zgadniesz, co zrobili. Obwołali nowego antykróla.
    - Co takiego? Przecież Habsburg już raz ich opuścił – Michał zmarszczył brwi.
    - Tym razem to nie on. Trafili razem z wojskiem do Prus Książęcych, jakimś cudem zdołali wespół ze Stadnickim wygryźć stamtąd Jerzego Fryderyka i przejęli kuratelę nas Albrechtem Hohenzollernem.
    - Albrecht? Albrecht Fryderyk? Czy on nie miał ostatnio coś z… - popukał się znacząco w głowę.
    - Owszem – przyznał Marcin. – Idealnie wręcz nadaje się na króla.
    - Bardzo zabawne.
    - Nie bardzo. Teraz wszyscy malkontenci niezadowoleni z twoich poczynań ciągną na północ. Dawni stronnicy Zborowskich, oprawcy Stadnickiego, starosta krakowski Mikołaj Zebrzydowski i jego ludzie, infamisi i wywołańcy ze wszystkich stron kraju. Wieść głosi, że nawet Zamoyski ruszył z Zamościa.
    - Nawet on – Michał pokręcił głową.
    - A może być jeszcze gorzej – stwierdził szpieg. – Jeśli chcesz znać moje zdanie…
    - Nie obędzie się bez wojny, prawda?
    - Prawda.
    - A zatem niech nie będzie to wojna domowa.
    Marcin pokiwał poważnie głową.
    Nad Krakowem wstawał świt. Dachy przybrały barwę krwi.

    ***

    Przez kolejne dwa dni król nie opuszczał swej komnaty, przygotowując kolejne posunięcia. Wieczorem drugiego dnia władca przyjął żołnierza, przynoszącego wiadomości z garnizonu przy granicy Prus Książęcych. Godzinę później, w zapadający już zmrok wyruszył inny posłaniec. Zmierzał na południe, w kierunku cesarskiej stolicy, Wiednia. W przytroczonej na piersiach skórzanej torbie wiózł list opatrzony królewską pieczęcią.
    Na królewskim dworze zapadło pełne napięcia oczekiwanie. Po cichu zaczęto ściągać w okolice Warszawy chorągwie z mniej zagrożonych obszarów. W krakowskich szynkach szeptano, że do miasta przybył Stanisław Żółkiewski herbu Lubicz, hetman polny koronny.
    Wreszcie nadciągnął długo oczekiwany cesarski wysłannik.

    ***

    Król zatopiony był właśnie w lekturze jakiegoś opasłego tomu, gdy przez szerokie drzwi wprowadzono habsburskiego posła. Przystrojony on był, wedle najnowszej mody na cesarskim dworze, w mnóstwo koronek, zaś na kaftanie wyhaftowano mu absurdalnie wielkiego, dwugłowego orła. Na jego dość nijakiej twarzy zwracał uwagę jedynie wydatny, haczykowaty nos. Iście, jakby habsburski orzeł zyskał trzeci łeb.
    Wysłannik skłonił się nisko i zaczął piskliwym głosem:
    - Jego łaskawość, władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, dziedzic potęgi rodu habsburskiego, król Czech i Węgier, słońce… - król westchnął cicho i rozparł się wygodniej na wyściełanym krześle. - … cesarz Rudolf kieruje do was, Panie, poprzez moje usta, swoją wolę. Jego cesarska mość przychyla się do waszego punktu zapatrywania i błogosławi waszym zamiarom rozwiązania problemu Prus Książęcych. Cesarz upoważnił mnie także do przekazania wieści, że wasza oblubienica przybędzie do Krakowa najpóźniej tydzień po mnie – Michał ledwo zauważalnie skrzywił usta. – Ze swojej strony pragnę dodać…
    - Dość – ochrypłym głosem rzekł król, wznosząc rękę.
    Niemiec ledwie zdążył się ukłonić, nim wyprowadzono go z komnaty i zatrzaśnięto drzwi. Władca rozluźnił się, uśmiechnął lekko i zamknął spoczywającą na blacie stołu księgę. Złocone okucia zalśniły w promieniach słońca.
    Skończył się okres oczekiwania – przemknęło przez myśl Michałowi. – Czas rozpocząć działanie.

    ***

    Wbrew zapowiedziom na przybycie księżniczki Anny Austriaczki przyszło w Krakowie czekać jeszcze bez mała dwa tygodnie. Uroczysty wjazd orszaku przyszłej królowej do miasta ściągnął na ulice stolicy prawdziwe tłumy. Ludzie podziwiali pozłociste karety, kolorowych paziów i błyszczące kirysy niemieckich jeźdźców. Kawalkada dotarła wreszcie na zamkowy dziedziniec, gdzie zgromadził się cały dwór królewski.
    Największa, najbardziej ozdobna kareta zatrzymała się w pobliżu grupy dworzan. Stangret zeskoczył z kozła, rozłożył niewielkie schodki i otworzył ozdobne drzwi.
    Ze środka wyłoniła się młodziutka, lekko przygarbiona dziewczyna o wielkich, przestraszonych oczach.
    Jaka śliczna – pomyślał strażnik pełniący wartę na murach Wawelu.
    No proszę, choć raz cesarski portrecista przesadził w drugą stronę – pomyślał wojewoda krakowski.
    Oto nasza mała racja stanu – pomyślał jednooki szef wywiadu.
    Biedne dziecko – pomyślał hetman polny. – Jeszcze nie wie, co ją czeka.
    A Michał Odrowąż zakochał się.
    - Pani.
    - Królu mój.

    ***

    Czas wojny ma jednak swoje prawa. Habsburżankę ulokowano we wschodnim, niedawno odnowionym skrzydle zamku. Po wieczerzy Anna udała się na spoczynek, wciąż jeszcze odczuwając trudy podróży. Król powrócił do swych komnat, by zażyć nieco snu przed drogą na północ.
    Dziwne wrażenie zrobił na młodej Niemce ten człowiek. Mimo swego wieku, wciąż promieniował od niego młodzieńczy entuzjazm i witalność. Pośród grubo ciosanej twarzy błyszczały oczy świadczące o żywym intelekcie i bystrości umysłu. Pochłaniał jadło w ogromnych ilościach, jednocześnie dyskutując z nią o literaturze i sztuce, rozmawiając po niemiecku i wygłaszając łacińskie sentencje. Ileż sprzeczności drzemało w tym mężu. Żal było Habsburżance rozstawać się z tym, który już wkrótce miał zostać jej mężem.
    Noc minęła nieubłaganie, a tuż przed świtem król Michał wyruszył wraz z hetmanem Żółkiewskim i nieliczną eskortą w stronę Warszawy, gdzie spotkać się miał ze zgromadzonymi siłami. Prócz ściągniętych pospiesznie chorągwi jazdy i kilku lekkich armat, na polach pod miastem stacjonowały, zgodnie z królewskim poleceniem, oddziały świeżo przeszkolonej chłopskiej milicji oraz wybranieckiej piechoty. Dokonawszy przeglądu wojsk, władca powiódł swą armię na północ, ku granicy Prus Książęcych, osiągając ją wieczorem dnia świętego Jacka, 17 sierpnia Roku Pańskiego 1589.

    LINK
  • Ad feliciora tempora - część II

    Vua Rapuung 2008-06-17 19:14:00

    Vua Rapuung

    avek

    Rejestracja: 2005-03-29

    Ostatnia wizyta: 2024-04-11

    Skąd: Biała Podlaska

    -CZĘŚĆ III

    Król i hetman wyjechali za obóz. Pod kopytami ich rumaków pieniła się niewielka rzeczka, w kępie leszczyny spoczywał omszały głaz graniczny pokryty zatartymi, nieczytelnymi znakami. Na tle ciemniejącego powoli nieba odznaczała się bryła zamku ełckiego, przez Niemców zwanego Lyck. W oddali słyszeć się dało gwar obozowiska.
    - Panie, jestem stanowczo przeciwny twojej decyzji o podejściu pod Ełk – zaczął hetman, domyślając się powodu wspólnej wyprawy. – Marnujemy czas i siły, zamiast dążyć do rozprawy ze Zborowskimi.
    - Dosyć, mości hetmanie. Wbrew temu, co sądzisz ty, co sądzi niemiecki kajzer, czy co wyobraża sobie Jerzy Fryderyk, nie przybyliśmy tu, by rozwiązywać czyjekolwiek problemy. My tu zostajemy, panie Żółkiewski. Potrzebujemy Prus Książęcych, potrzebujemy nadbałtyckich portów i krzyżackich twierdz. Nie potrzebujemy natomiast kolejnego butnego Niemiaszka pod bokiem – splunął za pogardą. – I właśnie dlatego będziemy zajmować i obsadzać każde większe miasto na naszej drodze.
    - Zgodnie z traktatem…
    - Zgodnie z traktatem krakowskim Prusy będą nasze po wygaśnięciu męskiej linii Hohenzollernów. A ja mam zamiar dopilnować, żeby ta linia wygasła bardzo szybko.
    - Cesarz nie będzie zadowolony.
    - Rudolf stara się doprowadzić do mojego małżeństwa z Anną. A ślub per procura to jeszcze nie ślubny kobierzec, chociaż ta księżniczka… Ech, wracajmy. Chłodno się robi.
    Zawrócili i powoli ruszyli w stronę obozu.
    - Panie, czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Czemu ja? Wszak Piorun Radziwiłł chętnie by mnie zastąpił.
    - Piorun ma swoje zadania. Dlaczego pytasz?
    - Przecież byłem… Nadal jestem przyjacielem Zamoyskiego.
    - Właśnie dlatego cię wybrałem.
    - Nie rozumiem.
    - Jeśli zdecydowałeś się ruszyć ze mną przeciw kanclerzowi, to pójdziesz za mną wszędzie. A ja wciąż nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie moja droga.

    ***

    Ponad Ełkiem wstał ponury, pochmurny dzień. Oddziały króla polskiego rozstawiły się na równinie pod miastem, na postrach jego obrońcom. Po godzinie w stronę królewskiego namiotu ruszyła, okrzyknięta z murów, delegacja rady miejskiej. Za pulchnym emisariuszem przyodzianym w jedwabie, który mienił się być radnym miasta Lyck, dwójka zbrojnych obwoziła sztandar z podwójnym obliczem boga Janusa. Dufne w potęgę miejskich murów, zasięg dział położonej na środku jeziora twierdzy oraz długie ramię swych mocodawców, władze Ełku odrzucały możliwość jakichkolwiek rokowań.
    W obozie zapanowała konsternacja. Lunął rzęsisty deszcz, mącąc ciemna taflę ełckiego jeziora. Zapowiadało się długie i krwawe oblężenie, na jakie wojska królewskie nie mogły sobie w tej chwili pozwolić. Dowództwo zebrało się w namiocie hetmana Żółkiewskiego, ale narada trwała zaskakująco krótko.
    Po chwili przed front armii wytoczono trzy armaty. Miejskie mury wciąż znajdowały się daleko poza zasięgiem strzału. Mimo to każde działo starannie nabito, miast pocisku umieszczając w lufie dziwne, szare pakunki. Deszcz ustał, jakby nawet niebiosa zastanawiały się, jaki będzie następny ruch Polaków. Zdumienie zapanowało pośród zgromadzonych na miejskich obwarowaniach zbrojnych.
    Na pagórku dającym dobry prospekt tak na miasto, jak i na uszykowane armaty, zgromadziło się polskie dowództwo. Prócz króla Michała, hetmana Żółkiewskiego, Henryka Czyżewskiego kierującego nadworną chorągwią husarii, Jaroslava Komenský’ego prowadzącego do boju czeskich najemników i dowódców pozostałych oddziałów, znalazł się tam również László Esterházy, wysłannik wywiadu.
    - Lepiej, żeby wam się udało – mruknął nerwowo władca.
    - Spokojnie, wasza królewska mość, wywiad nie śpi – odrzekł spokojnie Esterházy.
    Powoli wzniósł i opuścił rękę.
    Na umówiony sygnał zareagował artylerzysta przy pierwszym dziale. Gruchnęło, a z lufy wydobył się gęsty obłok czerwonego dymu, niewątpliwie widoczny z daleka w chłodnym, porannym powietrzu. Choć wydawało się to niemożliwe, zaraz potem rozległ się potężny wybuch, słyszalny dobrze pomimo dużej odległości i jeden z budynków w Ełku buchnął płomieniami.
    - Miejski ratusz – wyjaśnił ze złośliwym uśmiechem Węgier.
    Ponownie wzniósł rękę. Druga armata naznaczyła powietrze chmurą czerwonego pyłu i po chwili w niebo wzniósł się kolejny słup dymu.
    - Skład radnego Hallervordena, tego wesołego grubaska, którego tu gościliśmy.
    Trzecie działo uderzyło, szkarłatny obłok rozpłynął się, ale nic więcej się nie wydarzyło.
    - Cholera, a jednak ktoś w Ełku zaspał.
    Kiedy kończył wypowiadać te słowa, niebo rozświetliła eksplozja i jeden z miejskich dachów został jakby zdmuchnięty potężnym uderzeniem.
    - No i mamy wreszcie siedzibę straży miejskiej. Teraz chyba powinniśmy dać im nieco czasu na reakcję.
    Rzeczywiście, nim zdążyły upłynąć dwa kwadranse, mury Ełku opuściła miejska delegacja. Tym razem miast sztandaru z wizerunkiem Janusa nad wysłannikami powiewała biała flaga.

    ***

    Jak to później odnotowały kroniki, tego samego dnia siły polskie stacjonujące dotąd w Malborku w niezwykle podobny sposób zajęły Marienwerder, zaś tydzień później Litwini pod hetmanem Krzysztofem Piorunem Radziwiłłem opanowali Memelburg i osiągnęli rubież rzeki Niemen. W tym czasie główne siły wojsk królewskich, uszczuplone o oddziały pozostawione w celu obsadzenia Ełku i pomniejszych zameczków, parły na północ.
    Nim bracia Zborowscy i ich stronnicy zdążyli się zorientować, przeszło połowa terenów Prus Książęcych znalazła się w rękach polskich. Decydujące starcia tej wojny miały jednak dopiero nadejść.
    Trzy tygodnie później w Prusach Książęcych wciąż wrzało. Załoga fortu w Tilsit zdołała dać odpór hetmanowi Radziwiłłowi, przez co Litwini zatrzymali się marszu na południe. Oddziały polskie z Malborka dokonywały systematycznej pacyfikacji rozproszonych posterunków wojsk habsburskich. Ominąwszy szerokim łukiem kłopotliwy teren wielkich jezior, armia królewska pociągnęła na zachód, wprost w stronę nadmorskiego Królewca. Zborowscy wraz ze stronnikami zdecydowali się dokonać koncentracji sił w okolicach znanej ze swych stadnin Welawy.
    Oparłszy się o umocnienia tamtejszej twierdzy zamierzali przyjąć w polu uderzenie wojsk królewskich. Liczyli, że rozbicie tej siły i śmierć władcy pozwoli im odwrócić sytuację i przejąć inicjatywę. W marzeniach wciąż widzieli się w roli książąt samowładnego państewka. Marzenia te już wkrótce miały zostać zweryfikowane…

    ***

    Ponad warownym obozem na przedpolach Welawy zapadał zmrok. W mieście nie zapalano świateł, z obawy tak przed wojskami oblegającymi gród, jak i przed jego obrońcami.
    Jeden z tychże obrońców, niegdysiejszy kanclerz i hetman, siedział na okrytej skórą beczce przed swym namiotem. Siedział, wpatrując się w ciemność. Siedział, choć po drugiej stronie obozu właśnie rozpoczynała się wojenna narada. Byli tam wszyscy – Zborowscy, Stadnicki, Zebrzydowski, dawni lennicy niemieckiego cesarza z okolicznych ziem, nawet pomylony Albrecht Hohenzollern. Nie zaproszono go. Jego Czarnych rozdzielono między inne oddziały i przeznaczono do najgorszych prac, zaś on sam, nieustannie poniżany i wyszydzany ciągnął wraz z armią jako dowód triumfu Zborowskich.
    W zasięgu jego wzroku trzech żołdaków, dawnych poddanych habsburskich, wywlekało poza obóz szamocącą się dziewkę. O tak, napatrzył się hetman w ciągu ostatnich tygodni na rzezie i gwałty. Ani razu nie miał okazji do użycia szabli, ale ręce miał jakby splamione ciemną, lepką posoką. Potrząsnął głową i spojrzał na położony w dolinie obóz wojsk królewskich. Wojsk uszczuplonych przez długi marsz i rekrutów pozostawionych w mijanych miastach. Wojsk rozłożonych w dolinie, w beznadziejnej sytuacji taktycznej. A czego jak czego, ale umiejętności dowódczych nie sposób było odmówić Stadnickiemu, kierującemu obecnie siłami stronnictwa Zborowskich.
    Wciągnął głęboko powietrze i skrzywił się, czując odór spalenizny. Nieopodal z ziemi sterczały resztki spalonego kościółka, stojącego na terenie przeznaczonym pod obóz. Gdzieś pośród zgliszcz czerniły się zwłoki księdza, niemogącego się pogodzić ze świętokradztwem.
    Bijący się z myślami mężczyzna powziął wreszcie decyzję. Wstał, poprawił okrywający go płaszcz i ruszył śladami trójki żołnierzy.

    ***

    Wewnątrz zdobnego w czerwono-białe pasy namiotu królewskiego odbywało się zebranie dowódców. Na ustawionym na wysokich kozłach stole rozłożona była mapa okolic Welawy, dostarczona przez niezawodny wywiad. Pochylali się nad nią król, hetman Żółkiewski, dowodzący nadworną chorągwią husarii Henryk Czyżewski herbu Topór, porucznik chorągwi pancernej Jan Korzeliński herbu Dąb, Andrzej Grodziecki herbu Radwan dowodzący jazdą lekkiego znaku oraz prowadzący do boju swych najemników Czech Jaroslav Komenský, któremu powierzono pieczę nad piechotą. Na jednej z pokrytych ornamentami skrzyń siedział László Esterházy, beztrosko pogryzający jagnięcy udziec. Pośród wojskowych trwała ożywiona dyskusja.
    - Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę, gdzie jesteśmy? – perzył się Żółkiewski.
    - Mości hetmanie, jesteśmy…
    - Jesteśmy u stóp przeklętego wzgórza, przez które nie możemy nawet…
    - A gdyby tak obejść od południa…
    - Bez sensu! Tam są przecież zabudowania podgrodzia.
    Nagle do namiotu zajrzał jeden z żołnierzy pełniących wartę przy wejściu.
    - Wasza królewska mość, przybył szlachcic z obozu Zborowskich.
    - Co takiego? Wprowadź go.
    Z ciemności nocy wyłonił się postawny mężczyzna i wkroczył w krąg światła rzucanego przez zawieszoną ponad stołem lampę.
    - To przecież… - szepnął zaskoczony Żółkiewski.
    Był to Jan Zamoyski herbu Jelita, zmieniony jednak niemal nie do poznania. Jego kruczoczarna niegdyś broda pokryła się siwizną i poskręcała, nadając mu przerażający wygląd, przywodzący na myśl szalonego wieszcza z ukraińskich legend. Okrywały go postrzępione i zabłocone szaty. Jego twarz pobrużdżona była siecią zmarszczek, jakiej próżno było szukać na dawnym, kanclerskim obliczu. Zamoyski chwiał się na nogach, jak po długim biegu lub ciężkiej walce.
    Powiódł wzrokiem po zgromadzonych i sięgnął do boku, na co większość obecnych chwyciło za szable. Król pozostał niewzruszony, zaś wysłannik wywiadu zdawał się niczym nie przejmować. Kanclerz obnażył karabelę i przypadając ciężko na kolano wyciągnął ją rękojeścią ku królowi, mówiąc cicho:
    - Panie mój.
    Michał przyjął broń i lekko pokiwał głową, jakby z zadowoleniem notując widoczne na ostrzu świeże plamy krwi. Po chwili uśmiechnął się, zwrócił Zamoyskiemu oręż i ująwszy pod ramię, pomógł mu wstać.
    - Powstań, mości hetmanie. Wiedz, że nie kryję urazy, jako że nie dla prywaty, jeno z przekonania przeciwko mnie się zwróciłeś – pojedyncza łza potoczyła się po skamieniałym obliczu Zamoyskiego. – Najlepszy dowód, że wracasz teraz, gdy nasze położenie jest cóż, nienajlepsze.
    - Panie, błagam o wybaczenie.
    - Nie błagaj o coś, co już otrzymałeś. Miast tego pomóż naprawić wyrządzone zło – poprowadził go do stołu i między pozostałych dowódców.
    Pochylony nad mapą, przyglądający się ustawionym na niej figurom i porozrzucanym kartom z raportami wywiadu, hetman zdawał się odzyskiwać dawną godność i postawę.
    - Musicie… Musimy zrozumieć ich sposób myślenia – zaczął powoli. – Stadnicki to okrutnik i tyran, ale muszę przyznać, że posiada błyskotliwy zmysł taktyczny. Dzieli on jednak swą władzę ze Zborowskimi, a pośrednio także z Zebrzydowskim. Zwłaszcza Andrzej i Piotr powinni nas zainteresować. To potwornie gorące głowy, skłonni są do ryzykanckich posunięć. Diabeł będzie czekał, licząc, że zaatakujemy ich pozycje, że będziemy szturmować pod górę. Sam co prawda niewiele będzie mógł nam zrobić, bo zeszłej nocy ktoś zagwoździł wszystkie działa na zamku – Esterházy cmoknął głośno i odrzucił jagnięcą kość w kąt namiotu. – Ale to wam… To znaczy nam brak jest odpowiedniego zaopatrzenia. Jesteśmy daleko od domu. Nie możemy sobie pozwolić na długie oczekiwanie.
    - Wystarczy – przerwał król. – Już wiem, co zrobimy… - rzekł, pochylając się nad stołem.
    Spokojnym, niepozwalającym na sprzeciw głosem wyłożył cały swój plan, po czym dodał:
    - Jeszcze jedno. To jest regularne wojsko, a nie jakieś przeklęte pospolite ruszenie. Przybyliśmy tu po zwycięstwo, nie po jeńców i okupy. Nie oszczędzać nikogo. Tam, na górze, zgromadził się najbardziej buntowniczy element całej Rzeczypospolitej. Zbyt wielu mamy wrogów na zewnątrz, aby chować jeszcze jednego na własnej piersi. Jutrzejszego wieczora chcę tu widzieć stosy rebelianckich trupów. Rzekłem.
    Narada zakończyła się i dowódcy opuścili królewski namiot. Żółkiewski poprowadził Zamoyskiego do własnej kwatery. Czyżewski zatrzymał się, by zapalić fajkę dobrego tytoniu. Zawsze miał bardzo proste podejście do otaczającego go świata i tym razem nie mógł wyjść z zadumy.
    W obozie na szczycie wzgórza drzemało spokojnie przeszło dziesięć tysięcy trupów.

    ***

    Nad ranem następnego dnia, zaraz po odtrąbieniu pobudki, pułki kozackie i tatarskie, wraz z całą lekką jazdą i w asyście stepowych wilków Odrowęża otwarcie opuściły obóz, po czym rozlały się po dolinie, w poszukiwaniu zaopatrzenia dla armii. Około godziny później obie strony uszykowały się na przedpolach Welawy. Z zaskoczeniem odnotowano obecność Zamoyskiego w otoczeniu króla polskiego. Rojaliści poczytywali ją sobie za oznakę rychłego zwycięstwa, pośród rebeliantów widok ten wzbudził ogromne zamieszanie.
    Stadnicki ustawił swe siły za prowizorycznymi umocnieniami polowymi licząc, że w razie kłopotów schroni się za miejskimi murami. Pomiędzy czworobokami piechoty złożonej tak z byłych żołnierzy habsburskich, jak i z Czarnych Zamoyskiego oraz nieposiadającej wierzchowców szlachty z całego kraju, Diabeł ustawił dwa zgrupowania jazdy. Pieczę nad husarią Stadnickiego sprawować miał tego dnia Andrzej Zborowski, konnej szlachcie przewodził zaś były starosta krakowski Mikołaj Zebrzydowski.
    Królewską piechotę rozstawiono w długiej linii u stóp wzgórza, naprzeciw sił rebelianckich. Pośrodku, za murem wkopanych w ziemię pawęży stanęli doborowi czescy najemnicy. Pomiędzy nimi a rozmieszczoną na flankach piechotą wybraniecką umiejscowiono dwa bastiony z ustawionych w krąg wozów taboru. Tam też podciągnięto ostatnie armaty, te, których nie pozostawiono w mijanych grodach. Dalej na prawym skrzydle stanęła husaria wiedziona przez Czyżewskiego, na lewym zaś pancerni Korzelińskiego.
    Królewscy artylerzyści poczęli z wolna bić w stronę nieprzyjaciela. Czynili to bardziej na postrach, niż w celu wyrządzenia jakichkolwiek strat. Większość pocisków grzęzła w zboczu wzgórza lub przelatując wysoko ponad pozycjami wroga zatrzymywała się na miejskich wałach. Jedynie nieliczne padały między szeregi rebeliantów.
    Wreszcie król wraz z hetmanem Żółkiewskim, Janem Zamoyskim i w otoczeniu dworu opuścił otoczenie husarzy i jakby chcąc zyskać lepszy prospekt na pole bitwy stanął na niewielkim wzgórku tuż za szeregami Czechów. Po chwili, pragnąc widocznie sprowokować nieprzyjaciela, cały dwór zsiadł z siodeł, po czym odprawiono konie z powrotem do obozu.
    Na taką okazję Zborowski nie mógł nie zareagować. Stadnicki nie uczynił kroku, wietrząc podstęp, ale w Andrzeju krew zagotowała się na widok króla polskiego i przeklętego Zamoyskiego, bezbronnych i odsłanianych zaledwie przez garstkę czeskiej piechoty. Nie zważając na nic rzucił się naprzód wraz z całą husarią Diabła. Na ten widok w dół zbocza ruszył także Zebrzydowski z konną szlachtą, niemogący przegapić okazji na bogaty, być może najbogatszy w jego życiu łup. Widząc swoich kamratów, do ataku pociągnęli również niekarni szlachcice z pieszych regimentów.
    Po chwili stok wzgórza zapełnił się biegnącymi w dół postaciami. Na szczycie pozostała jedynie osłupiała habsburska piechota i rozwścieczony Stadnicki w otoczeniu niemieckich panów.
    - Udało się – szepnął Stanisław Żółkiewski.

    ***

    Dla Jaroslava Komenský’ego, ze względu na swą ogromną nienawiść do narodu niemieckiego zwanego żartobliwie Szwabem, była to jedna z tych chwil, gdy całe życie przelatuje przed oczami. Wprost na niego i jego chłopców pędziła ława tych strasznych husarzy, a tuż za nimi hałłakująca gromada jeźdźców Zebrzydowskiego. Poprzedniego wieczora z ciężkim sercem zgodził się na ten plan. Z obecnej perspektywy wydawał się on jeszcze gorszy.
    Spojrzał a swoich ludzi – niegdysiejszych Czechów, Węgrów, Rusinów. Jego zastępca powiadał się być Turkiem, zbiegłym spod ręki sułtańskiego kata. Obecnie byli najemnikami, ludźmi bez ojczyzny, walczącymi jedynie za ten pieniądz jak słońce złoty, pod szarym sztandarem bez wzniosłych sentencji. Stali dzielnie, ramię przy ramieniu. Wiedzieli, że ucieczka przyniesie tylko śmierć pod kopytami koni i szablami jeźdźców. Wiedzieli, że jedyny ratunek w walce.
    - Pierwsza salwa! – ryknął Komenský widząc, że przeciwnik osiągnął już połowę wysokości zbocza.
    Szczęknęły cięciwy naciąganych kusz, oparto ciężkie hakownice o krawędź pawęży, podpalono ostrożnie wolno tlące się lonty.
    - Teraz!
    W stronę nieprzyjaciela posypała się nawała pocisków, ale zaledwie kilka postaci w oddali zachwiało się i spadło z siodeł. Z tylnych rzędów oddziału czeskiego podano naprzód naładowaną już broń.
    - Druga salwa! Szyć w konie! – przypomniał dowódca. Lach bez konia to pół Lacha – dodał w myśli. – Pal!
    Kilkanaście wierzchowców potknęło się i padło na ziemię, ale las kopii zbliżał się niebezpiecznie szybko.
    - Trzecia salwa! – na tę okazję wyrychtowano najlepszą broń, najwspanialsze egzemplarze oręża, które kompania zgromadziła na swym szlaku. – Ognia!
    Wzdłuż linii najemników rozległ się potężny grzmot. Huknęły rusznice, arkebuzy, półhaki i garłacze. W stronę wroga poszybowały granaty, skąpo wydzielane z królewskiej zbrojowni. Plunęły ogniem obrócone ku przeciwnikowi działa i falkonety. Cały świat przesłoniła ogromna chmura prochowego dymu.
    - Jeeeż! – zawołał Komenský, ściskając mocniej w ręku drzewce topora.
    W jednej chwili ściana pawęży zakwitła ostrzami glewii, gizarm i partyzan. Wojacy zwarli szyki i zaparli się silniej o mur wkopanych w ziemię tarcz zupełnie, jakby te kilka cali malowanego drewna dawało im poczucie absolutnego bezpieczeństwa.
    Nad polem bitwy zapadła głucha cisza. Wydawać by się mogło, że wszyscy oponenci przepadli w nawale morderczego ognia. Wtedy jednak z obłoku dymu wyłoniła się ława husarii Stadnickiego. Powietrze przeciął trzask łamanych kopii, wrzaski konających i przeraźliwy kwik mordowanych koni.
    - Kości zostały rzucone – przemknęło przez myśl czeskiemu mocarzowi.

    ***

    Ze swej pozycji starcie oglądał Henryk Czyżewski herbu Topór. Wiedział, że czeski dowódca jest teraz pośród swych ludzi, dokładnie tam, gdzie powinien być. Właśnie za to go szanował. Potężny husarz poprawił wilczą skórę narzuconą na jego naramiennik. Przyjrzał się uważnie swym towarzyszom. Konie parskały głośno na dobrą wróżbę, a ludzie zachowywali stoicki spokój. Wąsate oblicza nie wyrażały żadnych uczuć.
    W końcu ujrzał znak, na który czekał. Pozostająca przy królu ogromna chorągiew z białym orłem i pogonią dwukrotnie opadła. Czyżewski pewniej chwycił wodze, machnął buzdyganem i wystąpił przed szereg swych ludzi, ruszając powoli w górę zbocza. Wokół niego, stopniowo przyspieszając, to samo czynili inni husarze. Po pewnym czasie cała formacja rozciągnęła się w ataku na dość dużym obszarze. Kątem oka ujrzał, że to samo czynią pancerni Korzelińskiego. Przed sobą dostrzegł ruch na pozycjach rebeliantów, rychtujących właśnie broń do strzału. Z ich perspektywy bez wątpienia wyglądało to na desperacki atak na umocnienia Stadnickiego. Cóż, nie tym razem, chłopcy – pomyślał husarz. Obrócił się w siodle i skinął na pocztowego. Ten sięgnął do pasa i chwycił bogato zdobiony złoceniami róg, po czym zadął weń potężnie.
    Ogłuszający głos rogu rozszedł się po całej dolinie. W przeciągu paru chwil cała husaria zwarła się w biegu w jedną pancerną pięść. Henryk skinął z uznaniem głową, przechylił kopię w lewo i pociągnął silnie wodze. Jego ludzie wykonali manewr, na który jedynie najlepsi byli w stanie sobie pozwolić. W jednej chwili cała chorągiew zatoczyła krótki łuk i nie tracąc rozpędu zaszarżowała w przeciwnym kierunku, wprost na tyły formacji jazdy Zborowskich.
    Czyżewski jednym ruchem pancernej rękawicy opuścił nosal hełmu, wcisnął buzdygan za pas, po czym sięgnął po kołyszącą się w długiej tulei kopię. Zbliżając się do linii wroga wraz z resztą husarzy poderwał konia do krótkiego cwału. Dostrzegając przed sobą skłębioną masę jeźdźców Zebrzydowskiego obrał sobie za cel potężnego szlachcica w staromodnej kolczudze i misiurce na głowie. Mijając przeciwnika pchnął kopią między jego łopatki. Drzewce pękło w jednej chwili, ale grot rozerwał kolczugę i wydarł się z piersi wroga w fontannie krwi. Henryk chwycił za rękojeść przytroczonego do siodła koncerza. Nie zatrzymując się nawet na moment przebił nim kolejnego jeźdźca i pociągnął silnie do góry, rozdzierając go na dwoje. Powietrze wokół wypełnił duszący zapach krwi. Koncerz trzasnął i przełamał się w połowie, natrafiwszy na płytę pancerza skrytą pod kontuszem kolejnego oponenta. Husarz rozbił mu głowę rękojeścią miecza, po czym sięgnął po spoczywającą w obciągniętej czarną skórą pochwie szablę. Nagle jego koń zarżał przeraźliwie, stanął dęba i przewrócił się, przygniatając jeźdźca.
    Gdy odzyskał jasność widzenia ujrzał nad sobą wysokiego zbója z bandy Zebrzydowskiego, mierzącego weń ostrzem egzotycznego szpontonu. Czyżewski błyskawicznym ruchem wyrwał z olster przy siodle nabity pistolet, wypalił tamtemu w twarz i zrzucił z siebie truchło rumaka. Oponent leżał cicho zwinięty w kłębek, zaś na piersi wierzchowca widniała szeroka rana. Najlepszy hunter sprowadzony niemałym kosztem aż z tureckich stadnin, towarzysz wielu bitew i potyczek.
    Ktoś za to zapłaci.
    Husarz włożył za pas oba pistolety, obnażył szablę i ruszył pieszo w stronę, gdzie wciąż wrzała walka.
    A rebelianci płacili. Strachem. Krwią. I śmiercią.

    ***

    W tym samym czasie pancerni Korzelińskiego dopadli do nacierającej pieszo szlachty i wbili się głęboko w formację przeciwnika, czyniąc dotkliwe szkody i zmuszając go do ucieczki wprost pod lufy wybranieckiej piechoty królewskiej.
    Podczas gdy Diabeł Stadnicki sposobił się do skierowania reszty swoich sił pod osłonę miejskich murów, od strony Welawy dobiegła niespodziewana wrzawa i wybuchy granatów. Spośród zabudowań podgrodzia wyłonił się cały oddział lekkiej jazdy rojalistów, wysłanej wcześniej po zapasy. Ten sam oddział, który sformował się ponownie pod Puschdorfem, poza zasięgiem spojrzenia z miejskich murów i który zapadł w lasy otaczające miasto od zachodu, czekając na dźwięk husarskiego rogu, wzywającego ich do ataku.
    Grodziecki wraz ze swymi ludźmi spadł na wycofującego się przeciwnika niczym grom z jasnego nieba. W jednej chwili pośród rebeliantów wybuchła panika i chaos tym większy, że Czarni Zamoyskiego, widząc swego patrona po przeciwnej stronie frontu, obrócili się przeciw niedawnym kompanom.
    W przeciągu niespełna kwadransa bitwa pod Welawą została zakończona.

    ***

    Nim dzień dobiegł końca, a słońce skryło się za horyzontem, królewski namiot znów zapełnił się dowódcami. Na zdobionym karle zasiadał król, wciąż w złoconym napierśniku z ryngrafem Matki Boskiej Częstochowskiej na piersiach. Zamoyski patrzył wilkiem na pojmanego Piotra Zborowskiego, pilnowanego przez bawiącego się czekanem Korzelińskiego. Komenský łypał ponuro spod obwiązanej na głowie zakrwawionej szmaty. Henryk Czyżewski, oswobodzony już z półpancerza, popijał wino wprost z dzbana. Karmazynowa struga spływała mu po brodzie, plamiąc wyhaftowany na piersi herb. Tylko Esterházy jak zwykle był radosny i jakby lekko podchmielony. Żółkiewski wciąż jeszcze kierował wyborem ludzi, którzy mieli dołączyć do garnizonu Welawy.
    - Melduj – rzekł z niejakim zniecierpliwieniem Odrowąż, kierując swe słowa do Siedmiogrodzianina.
    - Jak być może zauważyliście, zwyciężyliśmy – żart nie spotkał się z życzliwą reakcją słuchaczy. – Większość buntowników, wraz z husarzami Stadnickiego, zalega teraz pole bitwy niedaleko stąd. Lwia część habsburskiej piechoty złożyła broń, widząc czmychających dowódców. Pozostali przy życiu niemieccy panowie godzą się na opłacenie okupów i powrót na tereny Rzeszy lub złożenie przysięgi na ręce waszej królewskiej mości. Straty po naszej stronie nie są zbyt poważne. Jedynie oddział pana Komenský’ego utracił niemal połowę stanu – przerwał na moment, spoglądając w stronę Czecha.
    - Reszta odejdzie za to jako bogaci ludzie – dodał Michał. – Polski król umie spłacać swoje długi.
    Jaroslav Komenský nie zareagował na te deklaracje, pogrążony we własnych, ponurych rozmyślaniach.
    - Władze Welawy zgodziły się na dostarczenie spyży i opłacenie zwyczajowych reparacji. Jeśli nasz ukochany hetman poradzi sobie z selekcją garnizonu dla miasta, to sądzę, że jutro rano będziemy w stanie ruszyć w dalszą drogę. Odnaleziono ciało starosty krakowskiego. Zdaje się, że Zebrzydowski zginął dziś jako jeden z pierwszych. Dostał bełtem w pierś i skapiał nim do niego dotarliśmy. Andrzej Zborowski został rozniesiony na kopiach husarii pana Czyżewskiego. Ledwieśmy go poznali i zapewniam, niewesoły był to widok. Jego brat, jak widać, wpadł w ręce wilków pana Grodzieckiego.
    - Ano właśnie – zaczął władca. – Daruj, mości Zborowski, ale nie trzeba nam ani sądów, ani męczenników za złotą wolność. Dodatkowego balastu zresztą też nie – skinął krótko dłonią.
    Korzeliński podrzucił jeszcze raz obuszek, po czym uderzył nim z całej siły w tył głowy Zborowskiego. Na twarz buntownika wypełzła zdumiona mina, po czym runął na ziemię niczym ścięte drzewo. Skonał nim pancerny zdążył odłożyć czekan.
    Esterházy odsunął się tylko od rozszerzającej się powoli plamy krwi i kontynuował:
    - Po bitwie odnaleziono Albrechta Fryderyka w jego namiocie. Niestety ten głupiec zdążył targnąć się na swoje życie i zastrzelił się z bandoletu.
    - Znając was, to pewnie ze trzy razy – mruknął cicho Czyżewski, odstawiając opróżniony dzban.
    - Co gorsza, Diabłowi udało się zbiec. Poharatał dwójkę naszych ludzi i zapadł w lasy nim zdołaliśmy go dopaść.
    - To już nie nasz problem – uciął król.
    - Ale czy nie powinniśmy… - zaczął niepewnie Zamoyski.
    - Stadnicki otrzyma dokładnie to, na co zasługuje.
    Węgier wyszczerzył zęby w drapieżnym grymasie i wybuchnął śmiechem.
    - Wystarczy tych krotochwil. Na Boga żywego, niech ktoś uprzątnie wreszcie ten zezwłok – władca trącił nogą znieruchomiałe ciało Zborowskiego. – A potem przyślijcie tu mojego sekretarza. Muszę podyktować list…

    ***

    Rada Królewca zdecydowała się na współpracę, szeroko otwierając miejskie bramy przed polskimi wojskami i wydając pozostałych w grodzie stronników Zborowskich. Przewidując taki bieg spraw król Michał już wcześniej zabrał ze sobą niewielki poczet husarzy i ruszył wraz z Janem Zamoyskim w drogę powrotną do Krakowa. Kapitulację habsburskiej załogi przyjął hetman polny koronny.
    Stanisław Żółkiewski stał na końcu najdłuższego mola królewieckiego portu wdychając głęboko słone, morskie powietrze. Na falach kołysały się świeżo wyrychtowane statki, które nigdy nie miały już trafić w cesarskie ręce. Nabrzeże szczelnie wypełniali polscy i litewscy żołnierze, mieszczanie oraz żacy z uniwersytetu Albertyna. Nieopodal przechadzał się Krzysztof Radziwiłł, zasłużony w pskowskiej kampanii hetman wielki litewski, zwany powszechnie Piorunem. Był wściekły, że ominęły go walki, ledwo zdążył przybyć na uroczystości.
    Żółkiewski ściągnął z palca złoty pierścień i uniósł go wysoko w górę. Wokół rozległy się głośne wiwaty i pokrzykiwania. Hetman cisnął ozdobę w toń portowego basenu, symbolicznie przejmując na własność Rzeczypospolitej zatokę wraz ze wszystkimi jej dobrodziejstwami. Magnat uśmiechnął się, klepnął w ramię Litwina i powiódł go wzdłuż szpaleru uczynionego przez szlachtę. Kątem oka zauważył kilku młodzieńców, wskakujących do wody, zapewne w nadziei wyłowienia cennej ozdoby.
    Na królewieckim rynku odszpuntowywano właśnie pierwsze beczki.

    ***

    …Zawiadamiamy tedy z radością, że problem Zborowskich w Prusiech Książęcych został rozwiązany zgodnie z sugestią Waszej Cesarskiej Mości. Winowajcy zostaną, lub też już zostali ukarani i nie będą więcej zaprzątać myśli Waszej Imperatorskiej Mości. Wszyscy lennicy Świętego Cesarstwa Rzymskiego, którzy w swym zaślepieniu przystali do uzurpatorów, traktowani są z należytym szacunkiem. Zostaną oni dostarczeni na tereny Rzeszy i powierzeni opiece Waszej Cesarskiej Mości.
    Z żalem zmuszeni jesteśmy donieść o tragicznej śmierci Albrechta Fryderyka z rodu Hohenzollernów, którego to osoba, jak doszło do naszych uszu, była szczególnie droga Waszej Cesarskiej Mości. Słabując na umyśle, targnął się na swe życie i postrzelony z bandoletu skonał, nim nasi szlachetni rycerze zdołali udzielić mu pomocy. Modlimy się, aby Nasz Pan na Niebiesiech, wejrzawszy w serce swego sługi, otworzył przed nim bramy Raju, nie bacząc na jego straszliwy uczynek.
    Donosimy jednocześnie, że ani przy świętej pamięci Albrechcie Fryderyku, ani w księgach grodzkich Królewca czy też innych miast pruskich nie odnaleziono żadnej szczególnej woli nieboszczyka cedującej na kogokolwiek prawa do książęcej korony. Zgodnie zatem z traktatami krakowskimi, podpisanymi w kwietniu Roku Pańskiego 1525 i zaakceptowanymi przez wielkiego poprzednika Waszej Cesarskiej Mości, obejmujemy we władanie Prusy Książęce, włączając je do Korony Królestwa Polskiego. Tuszymy, że Wasza Cesarska Mość uraduje się słysząc, że wszelkie formalności zostały już dopełnione, grody zaś z ukontentowaniem przyjęły załogi naszych żołnierzy, chroniących je przed zbrojnymi bandami, od których to zaroiło się ostatnimi czasy w Prusiech.
    Teraz, gdy ucichły zawieruchy czasu wojny, odbyć się mogą wreszcie nasze zaślubiny z drogą waszemu sercu arcyksiężniczką Anną. Wielką mamy nadzieję, iż Wasza Cesarska Mość raczy zaszczycić tą uroczystość swoją osobą. Dzień ten z pewnością otworzy nowe dzieje pokoju i szczęśliwości naszych wielkich narodów.
    Polecamy się pamięci i myślom Waszej Cesarskiej Mości.

    Michał,
    z łaski Bożej król Polski, wielki książę litewski, ruski,
    pruski, mazowiecki, żmudzki, kijowski, wołyński, podlaski i inflancki



    Cesarz Rudolf przebiegł jeszcze raz wzrokiem treść odczytanego listu, po czym odłożył pismo na zastawiony karafkami stolik. W sali tronowej wiedeńskiego Hofburgu zapadła głucha cisza. Większość dworzan nie zdawała sobie zapewne sprawy ze znaczenia wiadomości. Polski wojewoda Bogusław Ostrowski założył ręce na wydatnym brzuszysku i uśmiechał się tajemniczo spod sumiastego wąsa. Jedynie Jerzy Fryderyk postanowił głośno wyrazić swoją opinię.
    - Skandal! Absurd! To ja sprawowałem władzę nad świętej pamięci Albrechtem! Ja! To na mnie scedował swoje prawa do Prus! Na mnie, a nie na tego…
    - Zważaj waść na słowa – mruknął Ostrowski. – Wasza cesarska mość, z pewnością pan margrabia posiada stosowne dokumenta, potwierdzające jego słowa.
    - Nie pozwolono mi zabrać… - pan na Bytomiu umilkł zawstydzony.
    Wojewoda roześmiał się głośno. Powszechnie wiadomo było, że Jerzego Fryderyka odstawiono na granicę Prus Książęcych w samej bieliźnie, a na pożegnanie ludzie Zborowskich hojnie wymierzyli mu kilkadziesiąt rózeg.
    Rudolf II powstał i nie zwracając uwagi na toczącą się dyskusję podszedł do okna. Wiedział, że tam, na południu sułtan łakomym okiem patrzy na cesarskie ziemie, że bejlerbej Serbii Hassan Pasza już szykuje się do zajęcia Chorwacji. Wiedział też, że na północy rosną w siłę żelazne zastępy Johana III. Wiedział, że Rzeszy zwyczajnie nie stać na kolejny konflikt. Z pewnością nie z powodu malutkiej prowincyjki gdzieś na wschodzie.
    - Mości wojewodo, przekaż swemu królowi, że nie pojawię się na jego ślubie.
    Rozbawiona twarz Ostrowskiego stwardniała, w jego oczach rozbłysnął niebezpieczny płomień.
    - Wzywają mnie bowiem istotne dla Cesarstwa sprawy. Z całego serca błogosławię jednak temu związkowi i prześlę dary godne tak wielkiego władcy. Mam też szczerą nadzieję, że odzyskane w majestacie prawa ziemie pomnożą jeszcze dobrobyt jego potężnego królestwa. Niechaj Bóg czuwa nad jego osobą. Rzekłem.
    Wojewoda skłonił się nisko, muskając końcami wąsów rozścielony na posadzce dywan. Jerzy Fryderyk poczerwieniał, otworzył szeroko usta i zamilkł. Cesarz skinął lekko dłonią, a dwójka gwardzistów dyskretnie wyprowadziła dostojnika z sali.
    Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Na twarzach dworzan rozkwitły szerokie uśmiechy. Margrabia wypadł z łask.
    A na cesarskim dworze nic nie cieszyło tak bardzo, jak nieszczęście drugiego człowieka.


    EPILOG

    Stanisław Stadnicki wpadł do prywatnych komnat swojej rezydencji w Łańcucie. Ciężko dyszał, a jego odzienie było porwane i ubłocone. Ostatni koń padł koło karczmy na rozdrożach, przeszło trzy stajania przed rogatkami Łańcuta. Przez samo miasto przedarł się niczym złodziej, pod osłoną nocy. Teraz widział, że była to słuszna decyzja.
    Cała rezydencja była opustoszała. Zniknęła służba, strażnicy, śladu nie pozostało po żonie Diabła – Annie i jego dzieciach. Nie, żeby Stadnicki szczególnie się tym przejął. W końcu przybył to po coś zupełnie innego. Rozejrzał się powoli dookoła. Komnata wyglądała, jakby przetoczył się przez nią zastęp wojska. Ogromne łoże nosiło ślady ognia i zakrzepłej krwi. Stojące w rogu biurko porąbano toporem w przypływie bezsilnej furii. Posadzkę pokrywała gruba warstwa rozsypanych papierów, fragmenty kryształowych pucharów i strzępy arrasów, zdobiących niegdyś ściany. Reszta pomieszczenia ginęła w mroku, nie palił się nawet najmniejszy kaganek.
    Infamis zanurzył się w ciemność i pewnie ruszył przed siebie. Wreszcie wyczuł pod palcami charakterystyczne żłobienia. Wyciągniętym z cholewy nożem podważył oznaczoną nimi płytę podłogową i sięgnął w powstały otwór. Pociągnął za umieszczoną wewnątrz dźwignię i nagle rozległ się chrzęst otwieranego zamka. Pchnął ramieniem fragment ściany i uśmiechnął się lekko, czując, jak ustępuje. Opłaciło się instalowanie zabezpieczeń, nikt nie odnalazł przejścia do skarbca. Opłaciło się tym bardziej, że wykonujący je rzemieślnik zgnił potem w najgłębszym lochu.
    Diabeł zawahał się przez moment, po czym podniósł odłamaną od krzesła nogę, okręcił ją oderwanym z koszuli pasem i skrzesał ogień. Prowizoryczna pochodnia rozjaśniła nieco mrok nocy. Stadnicki zszedł po wąskich, spiralnych schodach, starannie omijając te, które wyzwalały umiejętnie skryte pułapki. Każdy jego krok wzbijał w powietrze chmurę kurzu, spod jego stóp umykały nieco zirytowane obecnością człowieka szczury. Dotarł wreszcie do niewielkiego pomieszczenia, położonego grubo poniżej zasobnych w wino piwnic.
    Na ustawionych wzdłuż ścian półkach bezpiecznie spoczywały wypełnione złotem i klejnotami sakwy. W specjalnej, oszklonej szafie znajdowały się dokumenty, jeszcze cenniejsze od zgromadzonych wokół kosztowności. Weksle, skrypty dłużne, zobowiązania współpracy, akty własności, donosy i raporty wywiadowców. Wszystko, co pozwoli podnieść się z klęski i przeczekać czas niepokojów.
    Diabeł osadził pochodnię w umieszczonym na ścianie uchwycie i począł zgarniać pliki papierów oraz wypełnione precozjami torby do pojemnego, podróżnego worka.
    Wtem za plecami usłyszał szelest materiału, poczuł krótkie uderzenie w potylicę i osunął się bezwładnie w ciemność.


    ***

    Zmysły wracały powoli.
    Najpierw Stadnicki rozpoznał woń świeżo rżniętego drewna i odgłos trzaskających płomieni. Następnie poczuł więzy krępujące mu ręce w nadgarstkach oraz żelazisty smak krwi w ustach. Najgorsze było jednak to, co zobaczył po heroicznym wysiłku podniesienia powiek.
    Znajdował się w przestronnym loszku o ścianach z niewygładzonego kamienia. Rozpoznał pomieszczenie jako część kompleksu katakumb pod pobliskim laskiem. Przy niewielkim ognisku stał tyłem do niego mężczyzna w czarnej kapocie. Uważnie studiował wyciągane raz po raz z obszernego wora papiery. Niektóre wrzucał do ognia. Większość chował w przytroczonej do pasa sakwie. Nieopodal ogniska człowieczek o twarzy wioskowego idioty grzał w stercie rozżarzonych węgli komplet wyjątkowo nieprzyjemnie wyglądających narzędzi. Grupka ludzi rozmawiała przyciszonymi głosami.
    Zza pleców więźnia pobrzmiewało rytmiczne przesuwanie metalem po drewnie. Diabeł zadrżał mimowolnie. Znał ten odgłos.
    Ruch musiał przyciągnąć uwagę mężczyzny przy ognisku, bo ten odwrócił się i podszedł do Stadnickiego.
    - Pamiętasz mnie – raczej stwierdził, niż spytał nieznajomy.
    - Pamiętam – odrzekł ledwo słyszalnym szeptem starosta zygwulski.
    Istotnie, napłynęły doń wspomnienia. Wspomnienia beznamiętnych, szarych oczy, zdających się przewiercać na wylot przez ludzką duszę. Wspomnienia chwili, gdy sam pozbawił mężczyznę jednego z nich, pozostawiając na jego obliczu pionową, wąską szramę. Przypominał sobie złożone obietnice dalszych katuszy, których nigdy nie spełnił.
    Pamiętał jedynego człowieka, który kiedykolwiek uciekł spod jego ręki.
    - Odrowąż – dodał po dłuższej chwili.
    - Istotnie. Niezmiernie mnie to cieszy. Wiedz, że i ja o tobie nie zapomniałem. Chciałbym jedynie, abyś wiedział, z czyich rąk spotka cię… sprawiedliwość. Nie, nie z moich – rzekł, widząc nienawistne spojrzenie Diabła. – Zbytnio wrażliwy mam na to żołądek. Spójrz na owych jegomościów – wskazał dywagującą nieopodal grupkę.
    Spojrzał na nich. Nie rozpoznawał żadnego z nich.
    - Obaj dostojni panowie udzielili mi nieocenionej wprost pomocy – ciągnął dalej Odrowąż. – Ten wyższy to Zygmunt Dzierzgowski, nie dalej jak przed rokiem zamęczyłeś jego starszego syna. Niższego z pewnością kojarzysz. To nowy zarządca pana Łukasza Opalińskiego. Widzisz, stałeś się przyczyną sporu między tymi dwoma zacnymi Sarmatami. Mości Dzierzgowski nalegał, by obedrzeć cię ze skóry tak samo, jak to podobno uczyniłeś z jego pierworodnym. Pan starosta leżajski przyszykował ci inny los…
    Odrowąż chwycił Stadnickiego za ramiona i bez zbędnej brutalności obrócił w stronę wyjścia. Diabeł ujrzał dokładnie to, czego się spodziewał. Wojak w ozdobionym Łodzią kubraku kończył właśnie ostrzenie długiego pala. Pozbawiony wszelkich odrostów pień spoczywał na pokrytej pyłem posadzce. Całej operacji przyglądał się chudy młodzieniec o wydatnym nosie. Mocno zalatywał octem, a na jego kolanach spoczywała wąska piła.
    - Wiesz też zapewne, że to zgoda jest najbardziej budującym z uczuć, poddałem tedy waćpanom myśl o połączeniu obu tych środków. Widzę, że interesuje cię nasz młody towarzysz. To bardzo ciekawa historia. Spotkałem go w pobliskiej karczmie, tej na rozdrożach. Zdradził mi on sekret swego afektu do pięknej panny Reginy Żegocianki z Lublina. Nie wiedzieć czemu uznał, że najlepszą drogą do serca oblubienicy będzie ofiarowanie jej twojej głowy. Zawsze wzruszały mnie takie historie, więc postanowiłem mu nieco dopomóc. Z pewnością cieszysz się, że nawet po śmierci przysłużysz się tak wzniosłym ideom?
    Starosta zygwulski napotkał rozgorączkowane spojrzenie młodziana i ponownie zadrżał.
    - Oto widzę, że narzędzia już się rozgrzały. Czas już na mnie – rzekł Odrowąż, klepiąc Stadnickiego po twarzy i podnosząc się z klęczek. – Przede mną jeszcze długa droga.
    - Dorwę cię, psie – wykrztusił wreszcie Diabeł. – A wtedy zapłacisz za wszystko.
    - Niczym nieuzasadnione groźby. Żegnaj. Mam naprawdę szczerą nadzieję, że już nigdy się nie spotkamy.
    Odrowąż uśmiechnął się, a w uśmiechu tym nie było ani krzty wesołości. Naciągnął na głowę kaptur i zarzucił na plecy worek. Pośród ocienionej twarzy błyszczało tylko jedno bezlitosne, szare oko. W końcu odwrócił się i ruszył powoli w górę schodów.
    - Choćby z najgłębszych czeluści pieee… - krzyk urwał się po pierwszym uderzeniu.
    Marcin Odrowąż wsiadł na konia, po czym ruszył powoli w stronę Łańcuta i drogi na Kraków.
    Chłodne powietrze pachniało lasem.
    Wstawał piękny, nowy dzień.

    LINK
  • hmm

    Hego Damask 2008-06-17 19:50:00

    Hego Damask

    avek

    Rejestracja: 2005-05-28

    Ostatnia wizyta: 2024-11-22

    Skąd: Wrocław

    ciekawe i się nie nudzi brawo

    LINK
  • Panie Bracie!

    TC-1011 2008-06-17 20:34:00

    TC-1011

    avek

    Rejestracja: 2007-10-16

    Ostatnia wizyta: 2008-09-19

    Skąd: Głogów

    Jestem szczerze uradowany, iż udostępniłeś to opowiadanie na tym forum. Jest ono rewelacyjne, choć nie pozbawione "drobnych (zapewne zamierzonych) przekłamań historycznych". Muszę prosić, byś raczył pisać dalej o dzielnych i szlachetnych "Rycerzach Chrystusowych".

    Z poważaniem, J.W.M.P. Marcin Jerzy S.

    LINK
  • hmmmm...

    Ray Solar 2008-06-17 21:33:00

    Ray Solar

    avek

    Rejestracja: 2006-10-20

    Ostatnia wizyta: 2024-02-10

    Skąd: Sopot

    całość przeczytam, jak będę miał czas, ale jak na razie:
    rozpoznał woń świeżo rżniętego drewna i odgłos się trzaskających płomieni. specjalnie poprawiłem, bo połykasz słowa a świeżo rżnięte drewno wymiata xD

    LINK
  • przeczytałem

    Lord Bart 2008-06-21 00:11:00

    Lord Bart

    avek

    Rejestracja: 2004-01-20

    Ostatnia wizyta: 2021-09-13

    Skąd: Warszawa

    i:
    1) chyba za dużo grałeś ostatnio w Medieval:Total War
    2) czyta się przyjemnie choć jak na takiego jednostrzałowca to za dużo "wielkich" wydarzeń w jednym
    3) i za łatwo i szybko wszystko się rozwiązuje
    4) opis zajmowanie pruskich miast jest moim zdaniem całkowicie nierealny i przy okazji zerżnięty jakoby z Trylogii Husyckiej Sapkowskiego
    5) postać Zamoyskiego jest dziwacznie nakreślona - raz grozi szabelką królowi, potem wraca do niego na klęczkach; mało wiarygodne

    Tyle.

    LINK
    • Re: przeczytałem

      Vua Rapuung 2008-06-21 08:40:00

      Vua Rapuung

      avek

      Rejestracja: 2005-03-29

      Ostatnia wizyta: 2024-04-11

      Skąd: Biała Podlaska

      Lord Bart napisał:
      1) chyba za dużo grałeś ostatnio w Medieval:Total War
      Faktycznie, ostatnio znowu zacząłem przycinać. Arabowie z dżihadem na zawołanie rządzą .

      2) czyta się przyjemnie choć jak na takiego jednostrzałowca to za dużo "wielkich" wydarzeń w jednym
      3) i za łatwo i szybko wszystko się rozwiązuje

      Cóż, to miał być jednostrzałowiec. Może z czasem rozwinie się w coś większego, bo ostatnio siedzę w temacie.

      4) opis zajmowanie pruskich miast jest moim zdaniem całkowicie nierealny i przy okazji zerżnięty jakoby z Trylogii Husyckiej Sapkowskiego
      Faktycznie było tam coś takiego, tylko że tam się bodajże nie udało. Tym niemniej zerżnięcie nie było zamierzone.

      5) postać Zamoyskiego jest dziwacznie nakreślona - raz grozi szabelką królowi, potem wraca do niego na klęczkach; mało wiarygodne
      To miało ukazywać przemianę wewnętrzną bohatera .

      Tak, czy inaczej, dzięki za opinię.

      LINK

ABY DODAĆ POST MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..