-CZĘŚĆ III
Król i hetman wyjechali za obóz. Pod kopytami ich rumaków pieniła się niewielka rzeczka, w kępie leszczyny spoczywał omszały głaz graniczny pokryty zatartymi, nieczytelnymi znakami. Na tle ciemniejącego powoli nieba odznaczała się bryła zamku ełckiego, przez Niemców zwanego Lyck. W oddali słyszeć się dało gwar obozowiska.
- Panie, jestem stanowczo przeciwny twojej decyzji o podejściu pod Ełk – zaczął hetman, domyślając się powodu wspólnej wyprawy. – Marnujemy czas i siły, zamiast dążyć do rozprawy ze Zborowskimi.
- Dosyć, mości hetmanie. Wbrew temu, co sądzisz ty, co sądzi niemiecki kajzer, czy co wyobraża sobie Jerzy Fryderyk, nie przybyliśmy tu, by rozwiązywać czyjekolwiek problemy. My tu zostajemy, panie Żółkiewski. Potrzebujemy Prus Książęcych, potrzebujemy nadbałtyckich portów i krzyżackich twierdz. Nie potrzebujemy natomiast kolejnego butnego Niemiaszka pod bokiem – splunął za pogardą. – I właśnie dlatego będziemy zajmować i obsadzać każde większe miasto na naszej drodze.
- Zgodnie z traktatem…
- Zgodnie z traktatem krakowskim Prusy będą nasze po wygaśnięciu męskiej linii Hohenzollernów. A ja mam zamiar dopilnować, żeby ta linia wygasła bardzo szybko.
- Cesarz nie będzie zadowolony.
- Rudolf stara się doprowadzić do mojego małżeństwa z Anną. A ślub per procura to jeszcze nie ślubny kobierzec, chociaż ta księżniczka… Ech, wracajmy. Chłodno się robi.
Zawrócili i powoli ruszyli w stronę obozu.
- Panie, czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Czemu ja? Wszak Piorun Radziwiłł chętnie by mnie zastąpił.
- Piorun ma swoje zadania. Dlaczego pytasz?
- Przecież byłem… Nadal jestem przyjacielem Zamoyskiego.
- Właśnie dlatego cię wybrałem.
- Nie rozumiem.
- Jeśli zdecydowałeś się ruszyć ze mną przeciw kanclerzowi, to pójdziesz za mną wszędzie. A ja wciąż nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie moja droga.
***
Ponad Ełkiem wstał ponury, pochmurny dzień. Oddziały króla polskiego rozstawiły się na równinie pod miastem, na postrach jego obrońcom. Po godzinie w stronę królewskiego namiotu ruszyła, okrzyknięta z murów, delegacja rady miejskiej. Za pulchnym emisariuszem przyodzianym w jedwabie, który mienił się być radnym miasta Lyck, dwójka zbrojnych obwoziła sztandar z podwójnym obliczem boga Janusa. Dufne w potęgę miejskich murów, zasięg dział położonej na środku jeziora twierdzy oraz długie ramię swych mocodawców, władze Ełku odrzucały możliwość jakichkolwiek rokowań.
W obozie zapanowała konsternacja. Lunął rzęsisty deszcz, mącąc ciemna taflę ełckiego jeziora. Zapowiadało się długie i krwawe oblężenie, na jakie wojska królewskie nie mogły sobie w tej chwili pozwolić. Dowództwo zebrało się w namiocie hetmana Żółkiewskiego, ale narada trwała zaskakująco krótko.
Po chwili przed front armii wytoczono trzy armaty. Miejskie mury wciąż znajdowały się daleko poza zasięgiem strzału. Mimo to każde działo starannie nabito, miast pocisku umieszczając w lufie dziwne, szare pakunki. Deszcz ustał, jakby nawet niebiosa zastanawiały się, jaki będzie następny ruch Polaków. Zdumienie zapanowało pośród zgromadzonych na miejskich obwarowaniach zbrojnych.
Na pagórku dającym dobry prospekt tak na miasto, jak i na uszykowane armaty, zgromadziło się polskie dowództwo. Prócz króla Michała, hetmana Żółkiewskiego, Henryka Czyżewskiego kierującego nadworną chorągwią husarii, Jaroslava Komenský’ego prowadzącego do boju czeskich najemników i dowódców pozostałych oddziałów, znalazł się tam również László Esterházy, wysłannik wywiadu.
- Lepiej, żeby wam się udało – mruknął nerwowo władca.
- Spokojnie, wasza królewska mość, wywiad nie śpi – odrzekł spokojnie Esterházy.
Powoli wzniósł i opuścił rękę.
Na umówiony sygnał zareagował artylerzysta przy pierwszym dziale. Gruchnęło, a z lufy wydobył się gęsty obłok czerwonego dymu, niewątpliwie widoczny z daleka w chłodnym, porannym powietrzu. Choć wydawało się to niemożliwe, zaraz potem rozległ się potężny wybuch, słyszalny dobrze pomimo dużej odległości i jeden z budynków w Ełku buchnął płomieniami.
- Miejski ratusz – wyjaśnił ze złośliwym uśmiechem Węgier.
Ponownie wzniósł rękę. Druga armata naznaczyła powietrze chmurą czerwonego pyłu i po chwili w niebo wzniósł się kolejny słup dymu.
- Skład radnego Hallervordena, tego wesołego grubaska, którego tu gościliśmy.
Trzecie działo uderzyło, szkarłatny obłok rozpłynął się, ale nic więcej się nie wydarzyło.
- Cholera, a jednak ktoś w Ełku zaspał.
Kiedy kończył wypowiadać te słowa, niebo rozświetliła eksplozja i jeden z miejskich dachów został jakby zdmuchnięty potężnym uderzeniem.
- No i mamy wreszcie siedzibę straży miejskiej. Teraz chyba powinniśmy dać im nieco czasu na reakcję.
Rzeczywiście, nim zdążyły upłynąć dwa kwadranse, mury Ełku opuściła miejska delegacja. Tym razem miast sztandaru z wizerunkiem Janusa nad wysłannikami powiewała biała flaga.
***
Jak to później odnotowały kroniki, tego samego dnia siły polskie stacjonujące dotąd w Malborku w niezwykle podobny sposób zajęły Marienwerder, zaś tydzień później Litwini pod hetmanem Krzysztofem Piorunem Radziwiłłem opanowali Memelburg i osiągnęli rubież rzeki Niemen. W tym czasie główne siły wojsk królewskich, uszczuplone o oddziały pozostawione w celu obsadzenia Ełku i pomniejszych zameczków, parły na północ.
Nim bracia Zborowscy i ich stronnicy zdążyli się zorientować, przeszło połowa terenów Prus Książęcych znalazła się w rękach polskich. Decydujące starcia tej wojny miały jednak dopiero nadejść.
Trzy tygodnie później w Prusach Książęcych wciąż wrzało. Załoga fortu w Tilsit zdołała dać odpór hetmanowi Radziwiłłowi, przez co Litwini zatrzymali się marszu na południe. Oddziały polskie z Malborka dokonywały systematycznej pacyfikacji rozproszonych posterunków wojsk habsburskich. Ominąwszy szerokim łukiem kłopotliwy teren wielkich jezior, armia królewska pociągnęła na zachód, wprost w stronę nadmorskiego Królewca. Zborowscy wraz ze stronnikami zdecydowali się dokonać koncentracji sił w okolicach znanej ze swych stadnin Welawy.
Oparłszy się o umocnienia tamtejszej twierdzy zamierzali przyjąć w polu uderzenie wojsk królewskich. Liczyli, że rozbicie tej siły i śmierć władcy pozwoli im odwrócić sytuację i przejąć inicjatywę. W marzeniach wciąż widzieli się w roli książąt samowładnego państewka. Marzenia te już wkrótce miały zostać zweryfikowane…
***
Ponad warownym obozem na przedpolach Welawy zapadał zmrok. W mieście nie zapalano świateł, z obawy tak przed wojskami oblegającymi gród, jak i przed jego obrońcami.
Jeden z tychże obrońców, niegdysiejszy kanclerz i hetman, siedział na okrytej skórą beczce przed swym namiotem. Siedział, wpatrując się w ciemność. Siedział, choć po drugiej stronie obozu właśnie rozpoczynała się wojenna narada. Byli tam wszyscy – Zborowscy, Stadnicki, Zebrzydowski, dawni lennicy niemieckiego cesarza z okolicznych ziem, nawet pomylony Albrecht Hohenzollern. Nie zaproszono go. Jego Czarnych rozdzielono między inne oddziały i przeznaczono do najgorszych prac, zaś on sam, nieustannie poniżany i wyszydzany ciągnął wraz z armią jako dowód triumfu Zborowskich.
W zasięgu jego wzroku trzech żołdaków, dawnych poddanych habsburskich, wywlekało poza obóz szamocącą się dziewkę. O tak, napatrzył się hetman w ciągu ostatnich tygodni na rzezie i gwałty. Ani razu nie miał okazji do użycia szabli, ale ręce miał jakby splamione ciemną, lepką posoką. Potrząsnął głową i spojrzał na położony w dolinie obóz wojsk królewskich. Wojsk uszczuplonych przez długi marsz i rekrutów pozostawionych w mijanych miastach. Wojsk rozłożonych w dolinie, w beznadziejnej sytuacji taktycznej. A czego jak czego, ale umiejętności dowódczych nie sposób było odmówić Stadnickiemu, kierującemu obecnie siłami stronnictwa Zborowskich.
Wciągnął głęboko powietrze i skrzywił się, czując odór spalenizny. Nieopodal z ziemi sterczały resztki spalonego kościółka, stojącego na terenie przeznaczonym pod obóz. Gdzieś pośród zgliszcz czerniły się zwłoki księdza, niemogącego się pogodzić ze świętokradztwem.
Bijący się z myślami mężczyzna powziął wreszcie decyzję. Wstał, poprawił okrywający go płaszcz i ruszył śladami trójki żołnierzy.
***
Wewnątrz zdobnego w czerwono-białe pasy namiotu królewskiego odbywało się zebranie dowódców. Na ustawionym na wysokich kozłach stole rozłożona była mapa okolic Welawy, dostarczona przez niezawodny wywiad. Pochylali się nad nią król, hetman Żółkiewski, dowodzący nadworną chorągwią husarii Henryk Czyżewski herbu Topór, porucznik chorągwi pancernej Jan Korzeliński herbu Dąb, Andrzej Grodziecki herbu Radwan dowodzący jazdą lekkiego znaku oraz prowadzący do boju swych najemników Czech Jaroslav Komenský, któremu powierzono pieczę nad piechotą. Na jednej z pokrytych ornamentami skrzyń siedział László Esterházy, beztrosko pogryzający jagnięcy udziec. Pośród wojskowych trwała ożywiona dyskusja.
- Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę, gdzie jesteśmy? – perzył się Żółkiewski.
- Mości hetmanie, jesteśmy…
- Jesteśmy u stóp przeklętego wzgórza, przez które nie możemy nawet…
- A gdyby tak obejść od południa…
- Bez sensu! Tam są przecież zabudowania podgrodzia.
Nagle do namiotu zajrzał jeden z żołnierzy pełniących wartę przy wejściu.
- Wasza królewska mość, przybył szlachcic z obozu Zborowskich.
- Co takiego? Wprowadź go.
Z ciemności nocy wyłonił się postawny mężczyzna i wkroczył w krąg światła rzucanego przez zawieszoną ponad stołem lampę.
- To przecież… - szepnął zaskoczony Żółkiewski.
Był to Jan Zamoyski herbu Jelita, zmieniony jednak niemal nie do poznania. Jego kruczoczarna niegdyś broda pokryła się siwizną i poskręcała, nadając mu przerażający wygląd, przywodzący na myśl szalonego wieszcza z ukraińskich legend. Okrywały go postrzępione i zabłocone szaty. Jego twarz pobrużdżona była siecią zmarszczek, jakiej próżno było szukać na dawnym, kanclerskim obliczu. Zamoyski chwiał się na nogach, jak po długim biegu lub ciężkiej walce.
Powiódł wzrokiem po zgromadzonych i sięgnął do boku, na co większość obecnych chwyciło za szable. Król pozostał niewzruszony, zaś wysłannik wywiadu zdawał się niczym nie przejmować. Kanclerz obnażył karabelę i przypadając ciężko na kolano wyciągnął ją rękojeścią ku królowi, mówiąc cicho:
- Panie mój.
Michał przyjął broń i lekko pokiwał głową, jakby z zadowoleniem notując widoczne na ostrzu świeże plamy krwi. Po chwili uśmiechnął się, zwrócił Zamoyskiemu oręż i ująwszy pod ramię, pomógł mu wstać.
- Powstań, mości hetmanie. Wiedz, że nie kryję urazy, jako że nie dla prywaty, jeno z przekonania przeciwko mnie się zwróciłeś – pojedyncza łza potoczyła się po skamieniałym obliczu Zamoyskiego. – Najlepszy dowód, że wracasz teraz, gdy nasze położenie jest cóż, nienajlepsze.
- Panie, błagam o wybaczenie.
- Nie błagaj o coś, co już otrzymałeś. Miast tego pomóż naprawić wyrządzone zło – poprowadził go do stołu i między pozostałych dowódców.
Pochylony nad mapą, przyglądający się ustawionym na niej figurom i porozrzucanym kartom z raportami wywiadu, hetman zdawał się odzyskiwać dawną godność i postawę.
- Musicie… Musimy zrozumieć ich sposób myślenia – zaczął powoli. – Stadnicki to okrutnik i tyran, ale muszę przyznać, że posiada błyskotliwy zmysł taktyczny. Dzieli on jednak swą władzę ze Zborowskimi, a pośrednio także z Zebrzydowskim. Zwłaszcza Andrzej i Piotr powinni nas zainteresować. To potwornie gorące głowy, skłonni są do ryzykanckich posunięć. Diabeł będzie czekał, licząc, że zaatakujemy ich pozycje, że będziemy szturmować pod górę. Sam co prawda niewiele będzie mógł nam zrobić, bo zeszłej nocy ktoś zagwoździł wszystkie działa na zamku – Esterházy cmoknął głośno i odrzucił jagnięcą kość w kąt namiotu. – Ale to wam… To znaczy nam brak jest odpowiedniego zaopatrzenia. Jesteśmy daleko od domu. Nie możemy sobie pozwolić na długie oczekiwanie.
- Wystarczy – przerwał król. – Już wiem, co zrobimy… - rzekł, pochylając się nad stołem.
Spokojnym, niepozwalającym na sprzeciw głosem wyłożył cały swój plan, po czym dodał:
- Jeszcze jedno. To jest regularne wojsko, a nie jakieś przeklęte pospolite ruszenie. Przybyliśmy tu po zwycięstwo, nie po jeńców i okupy. Nie oszczędzać nikogo. Tam, na górze, zgromadził się najbardziej buntowniczy element całej Rzeczypospolitej. Zbyt wielu mamy wrogów na zewnątrz, aby chować jeszcze jednego na własnej piersi. Jutrzejszego wieczora chcę tu widzieć stosy rebelianckich trupów. Rzekłem.
Narada zakończyła się i dowódcy opuścili królewski namiot. Żółkiewski poprowadził Zamoyskiego do własnej kwatery. Czyżewski zatrzymał się, by zapalić fajkę dobrego tytoniu. Zawsze miał bardzo proste podejście do otaczającego go świata i tym razem nie mógł wyjść z zadumy.
W obozie na szczycie wzgórza drzemało spokojnie przeszło dziesięć tysięcy trupów.
***
Nad ranem następnego dnia, zaraz po odtrąbieniu pobudki, pułki kozackie i tatarskie, wraz z całą lekką jazdą i w asyście stepowych wilków Odrowęża otwarcie opuściły obóz, po czym rozlały się po dolinie, w poszukiwaniu zaopatrzenia dla armii. Około godziny później obie strony uszykowały się na przedpolach Welawy. Z zaskoczeniem odnotowano obecność Zamoyskiego w otoczeniu króla polskiego. Rojaliści poczytywali ją sobie za oznakę rychłego zwycięstwa, pośród rebeliantów widok ten wzbudził ogromne zamieszanie.
Stadnicki ustawił swe siły za prowizorycznymi umocnieniami polowymi licząc, że w razie kłopotów schroni się za miejskimi murami. Pomiędzy czworobokami piechoty złożonej tak z byłych żołnierzy habsburskich, jak i z Czarnych Zamoyskiego oraz nieposiadającej wierzchowców szlachty z całego kraju, Diabeł ustawił dwa zgrupowania jazdy. Pieczę nad husarią Stadnickiego sprawować miał tego dnia Andrzej Zborowski, konnej szlachcie przewodził zaś były starosta krakowski Mikołaj Zebrzydowski.
Królewską piechotę rozstawiono w długiej linii u stóp wzgórza, naprzeciw sił rebelianckich. Pośrodku, za murem wkopanych w ziemię pawęży stanęli doborowi czescy najemnicy. Pomiędzy nimi a rozmieszczoną na flankach piechotą wybraniecką umiejscowiono dwa bastiony z ustawionych w krąg wozów taboru. Tam też podciągnięto ostatnie armaty, te, których nie pozostawiono w mijanych grodach. Dalej na prawym skrzydle stanęła husaria wiedziona przez Czyżewskiego, na lewym zaś pancerni Korzelińskiego.
Królewscy artylerzyści poczęli z wolna bić w stronę nieprzyjaciela. Czynili to bardziej na postrach, niż w celu wyrządzenia jakichkolwiek strat. Większość pocisków grzęzła w zboczu wzgórza lub przelatując wysoko ponad pozycjami wroga zatrzymywała się na miejskich wałach. Jedynie nieliczne padały między szeregi rebeliantów.
Wreszcie król wraz z hetmanem Żółkiewskim, Janem Zamoyskim i w otoczeniu dworu opuścił otoczenie husarzy i jakby chcąc zyskać lepszy prospekt na pole bitwy stanął na niewielkim wzgórku tuż za szeregami Czechów. Po chwili, pragnąc widocznie sprowokować nieprzyjaciela, cały dwór zsiadł z siodeł, po czym odprawiono konie z powrotem do obozu.
Na taką okazję Zborowski nie mógł nie zareagować. Stadnicki nie uczynił kroku, wietrząc podstęp, ale w Andrzeju krew zagotowała się na widok króla polskiego i przeklętego Zamoyskiego, bezbronnych i odsłanianych zaledwie przez garstkę czeskiej piechoty. Nie zważając na nic rzucił się naprzód wraz z całą husarią Diabła. Na ten widok w dół zbocza ruszył także Zebrzydowski z konną szlachtą, niemogący przegapić okazji na bogaty, być może najbogatszy w jego życiu łup. Widząc swoich kamratów, do ataku pociągnęli również niekarni szlachcice z pieszych regimentów.
Po chwili stok wzgórza zapełnił się biegnącymi w dół postaciami. Na szczycie pozostała jedynie osłupiała habsburska piechota i rozwścieczony Stadnicki w otoczeniu niemieckich panów.
- Udało się – szepnął Stanisław Żółkiewski.
***
Dla Jaroslava Komenský’ego, ze względu na swą ogromną nienawiść do narodu niemieckiego zwanego żartobliwie Szwabem, była to jedna z tych chwil, gdy całe życie przelatuje przed oczami. Wprost na niego i jego chłopców pędziła ława tych strasznych husarzy, a tuż za nimi hałłakująca gromada jeźdźców Zebrzydowskiego. Poprzedniego wieczora z ciężkim sercem zgodził się na ten plan. Z obecnej perspektywy wydawał się on jeszcze gorszy.
Spojrzał a swoich ludzi – niegdysiejszych Czechów, Węgrów, Rusinów. Jego zastępca powiadał się być Turkiem, zbiegłym spod ręki sułtańskiego kata. Obecnie byli najemnikami, ludźmi bez ojczyzny, walczącymi jedynie za ten pieniądz jak słońce złoty, pod szarym sztandarem bez wzniosłych sentencji. Stali dzielnie, ramię przy ramieniu. Wiedzieli, że ucieczka przyniesie tylko śmierć pod kopytami koni i szablami jeźdźców. Wiedzieli, że jedyny ratunek w walce.
- Pierwsza salwa! – ryknął Komenský widząc, że przeciwnik osiągnął już połowę wysokości zbocza.
Szczęknęły cięciwy naciąganych kusz, oparto ciężkie hakownice o krawędź pawęży, podpalono ostrożnie wolno tlące się lonty.
- Teraz!
W stronę nieprzyjaciela posypała się nawała pocisków, ale zaledwie kilka postaci w oddali zachwiało się i spadło z siodeł. Z tylnych rzędów oddziału czeskiego podano naprzód naładowaną już broń.
- Druga salwa! Szyć w konie! – przypomniał dowódca. Lach bez konia to pół Lacha – dodał w myśli. – Pal!
Kilkanaście wierzchowców potknęło się i padło na ziemię, ale las kopii zbliżał się niebezpiecznie szybko.
- Trzecia salwa! – na tę okazję wyrychtowano najlepszą broń, najwspanialsze egzemplarze oręża, które kompania zgromadziła na swym szlaku. – Ognia!
Wzdłuż linii najemników rozległ się potężny grzmot. Huknęły rusznice, arkebuzy, półhaki i garłacze. W stronę wroga poszybowały granaty, skąpo wydzielane z królewskiej zbrojowni. Plunęły ogniem obrócone ku przeciwnikowi działa i falkonety. Cały świat przesłoniła ogromna chmura prochowego dymu.
- Jeeeż! – zawołał Komenský, ściskając mocniej w ręku drzewce topora.
W jednej chwili ściana pawęży zakwitła ostrzami glewii, gizarm i partyzan. Wojacy zwarli szyki i zaparli się silniej o mur wkopanych w ziemię tarcz zupełnie, jakby te kilka cali malowanego drewna dawało im poczucie absolutnego bezpieczeństwa.
Nad polem bitwy zapadła głucha cisza. Wydawać by się mogło, że wszyscy oponenci przepadli w nawale morderczego ognia. Wtedy jednak z obłoku dymu wyłoniła się ława husarii Stadnickiego. Powietrze przeciął trzask łamanych kopii, wrzaski konających i przeraźliwy kwik mordowanych koni.
- Kości zostały rzucone – przemknęło przez myśl czeskiemu mocarzowi.
***
Ze swej pozycji starcie oglądał Henryk Czyżewski herbu Topór. Wiedział, że czeski dowódca jest teraz pośród swych ludzi, dokładnie tam, gdzie powinien być. Właśnie za to go szanował. Potężny husarz poprawił wilczą skórę narzuconą na jego naramiennik. Przyjrzał się uważnie swym towarzyszom. Konie parskały głośno na dobrą wróżbę, a ludzie zachowywali stoicki spokój. Wąsate oblicza nie wyrażały żadnych uczuć.
W końcu ujrzał znak, na który czekał. Pozostająca przy królu ogromna chorągiew z białym orłem i pogonią dwukrotnie opadła. Czyżewski pewniej chwycił wodze, machnął buzdyganem i wystąpił przed szereg swych ludzi, ruszając powoli w górę zbocza. Wokół niego, stopniowo przyspieszając, to samo czynili inni husarze. Po pewnym czasie cała formacja rozciągnęła się w ataku na dość dużym obszarze. Kątem oka ujrzał, że to samo czynią pancerni Korzelińskiego. Przed sobą dostrzegł ruch na pozycjach rebeliantów, rychtujących właśnie broń do strzału. Z ich perspektywy bez wątpienia wyglądało to na desperacki atak na umocnienia Stadnickiego. Cóż, nie tym razem, chłopcy – pomyślał husarz. Obrócił się w siodle i skinął na pocztowego. Ten sięgnął do pasa i chwycił bogato zdobiony złoceniami róg, po czym zadął weń potężnie.
Ogłuszający głos rogu rozszedł się po całej dolinie. W przeciągu paru chwil cała husaria zwarła się w biegu w jedną pancerną pięść. Henryk skinął z uznaniem głową, przechylił kopię w lewo i pociągnął silnie wodze. Jego ludzie wykonali manewr, na który jedynie najlepsi byli w stanie sobie pozwolić. W jednej chwili cała chorągiew zatoczyła krótki łuk i nie tracąc rozpędu zaszarżowała w przeciwnym kierunku, wprost na tyły formacji jazdy Zborowskich.
Czyżewski jednym ruchem pancernej rękawicy opuścił nosal hełmu, wcisnął buzdygan za pas, po czym sięgnął po kołyszącą się w długiej tulei kopię. Zbliżając się do linii wroga wraz z resztą husarzy poderwał konia do krótkiego cwału. Dostrzegając przed sobą skłębioną masę jeźdźców Zebrzydowskiego obrał sobie za cel potężnego szlachcica w staromodnej kolczudze i misiurce na głowie. Mijając przeciwnika pchnął kopią między jego łopatki. Drzewce pękło w jednej chwili, ale grot rozerwał kolczugę i wydarł się z piersi wroga w fontannie krwi. Henryk chwycił za rękojeść przytroczonego do siodła koncerza. Nie zatrzymując się nawet na moment przebił nim kolejnego jeźdźca i pociągnął silnie do góry, rozdzierając go na dwoje. Powietrze wokół wypełnił duszący zapach krwi. Koncerz trzasnął i przełamał się w połowie, natrafiwszy na płytę pancerza skrytą pod kontuszem kolejnego oponenta. Husarz rozbił mu głowę rękojeścią miecza, po czym sięgnął po spoczywającą w obciągniętej czarną skórą pochwie szablę. Nagle jego koń zarżał przeraźliwie, stanął dęba i przewrócił się, przygniatając jeźdźca.
Gdy odzyskał jasność widzenia ujrzał nad sobą wysokiego zbója z bandy Zebrzydowskiego, mierzącego weń ostrzem egzotycznego szpontonu. Czyżewski błyskawicznym ruchem wyrwał z olster przy siodle nabity pistolet, wypalił tamtemu w twarz i zrzucił z siebie truchło rumaka. Oponent leżał cicho zwinięty w kłębek, zaś na piersi wierzchowca widniała szeroka rana. Najlepszy hunter sprowadzony niemałym kosztem aż z tureckich stadnin, towarzysz wielu bitew i potyczek.
Ktoś za to zapłaci.
Husarz włożył za pas oba pistolety, obnażył szablę i ruszył pieszo w stronę, gdzie wciąż wrzała walka.
A rebelianci płacili. Strachem. Krwią. I śmiercią.
***
W tym samym czasie pancerni Korzelińskiego dopadli do nacierającej pieszo szlachty i wbili się głęboko w formację przeciwnika, czyniąc dotkliwe szkody i zmuszając go do ucieczki wprost pod lufy wybranieckiej piechoty królewskiej.
Podczas gdy Diabeł Stadnicki sposobił się do skierowania reszty swoich sił pod osłonę miejskich murów, od strony Welawy dobiegła niespodziewana wrzawa i wybuchy granatów. Spośród zabudowań podgrodzia wyłonił się cały oddział lekkiej jazdy rojalistów, wysłanej wcześniej po zapasy. Ten sam oddział, który sformował się ponownie pod Puschdorfem, poza zasięgiem spojrzenia z miejskich murów i który zapadł w lasy otaczające miasto od zachodu, czekając na dźwięk husarskiego rogu, wzywającego ich do ataku.
Grodziecki wraz ze swymi ludźmi spadł na wycofującego się przeciwnika niczym grom z jasnego nieba. W jednej chwili pośród rebeliantów wybuchła panika i chaos tym większy, że Czarni Zamoyskiego, widząc swego patrona po przeciwnej stronie frontu, obrócili się przeciw niedawnym kompanom.
W przeciągu niespełna kwadransa bitwa pod Welawą została zakończona.
***
Nim dzień dobiegł końca, a słońce skryło się za horyzontem, królewski namiot znów zapełnił się dowódcami. Na zdobionym karle zasiadał król, wciąż w złoconym napierśniku z ryngrafem Matki Boskiej Częstochowskiej na piersiach. Zamoyski patrzył wilkiem na pojmanego Piotra Zborowskiego, pilnowanego przez bawiącego się czekanem Korzelińskiego. Komenský łypał ponuro spod obwiązanej na głowie zakrwawionej szmaty. Henryk Czyżewski, oswobodzony już z półpancerza, popijał wino wprost z dzbana. Karmazynowa struga spływała mu po brodzie, plamiąc wyhaftowany na piersi herb. Tylko Esterházy jak zwykle był radosny i jakby lekko podchmielony. Żółkiewski wciąż jeszcze kierował wyborem ludzi, którzy mieli dołączyć do garnizonu Welawy.
- Melduj – rzekł z niejakim zniecierpliwieniem Odrowąż, kierując swe słowa do Siedmiogrodzianina.
- Jak być może zauważyliście, zwyciężyliśmy – żart nie spotkał się z życzliwą reakcją słuchaczy. – Większość buntowników, wraz z husarzami Stadnickiego, zalega teraz pole bitwy niedaleko stąd. Lwia część habsburskiej piechoty złożyła broń, widząc czmychających dowódców. Pozostali przy życiu niemieccy panowie godzą się na opłacenie okupów i powrót na tereny Rzeszy lub złożenie przysięgi na ręce waszej królewskiej mości. Straty po naszej stronie nie są zbyt poważne. Jedynie oddział pana Komenský’ego utracił niemal połowę stanu – przerwał na moment, spoglądając w stronę Czecha.
- Reszta odejdzie za to jako bogaci ludzie – dodał Michał. – Polski król umie spłacać swoje długi.
Jaroslav Komenský nie zareagował na te deklaracje, pogrążony we własnych, ponurych rozmyślaniach.
- Władze Welawy zgodziły się na dostarczenie spyży i opłacenie zwyczajowych reparacji. Jeśli nasz ukochany hetman poradzi sobie z selekcją garnizonu dla miasta, to sądzę, że jutro rano będziemy w stanie ruszyć w dalszą drogę. Odnaleziono ciało starosty krakowskiego. Zdaje się, że Zebrzydowski zginął dziś jako jeden z pierwszych. Dostał bełtem w pierś i skapiał nim do niego dotarliśmy. Andrzej Zborowski został rozniesiony na kopiach husarii pana Czyżewskiego. Ledwieśmy go poznali i zapewniam, niewesoły był to widok. Jego brat, jak widać, wpadł w ręce wilków pana Grodzieckiego.
- Ano właśnie – zaczął władca. – Daruj, mości Zborowski, ale nie trzeba nam ani sądów, ani męczenników za złotą wolność. Dodatkowego balastu zresztą też nie – skinął krótko dłonią.
Korzeliński podrzucił jeszcze raz obuszek, po czym uderzył nim z całej siły w tył głowy Zborowskiego. Na twarz buntownika wypełzła zdumiona mina, po czym runął na ziemię niczym ścięte drzewo. Skonał nim pancerny zdążył odłożyć czekan.
Esterházy odsunął się tylko od rozszerzającej się powoli plamy krwi i kontynuował:
- Po bitwie odnaleziono Albrechta Fryderyka w jego namiocie. Niestety ten głupiec zdążył targnąć się na swoje życie i zastrzelił się z bandoletu.
- Znając was, to pewnie ze trzy razy – mruknął cicho Czyżewski, odstawiając opróżniony dzban.
- Co gorsza, Diabłowi udało się zbiec. Poharatał dwójkę naszych ludzi i zapadł w lasy nim zdołaliśmy go dopaść.
- To już nie nasz problem – uciął król.
- Ale czy nie powinniśmy… - zaczął niepewnie Zamoyski.
- Stadnicki otrzyma dokładnie to, na co zasługuje.
Węgier wyszczerzył zęby w drapieżnym grymasie i wybuchnął śmiechem.
- Wystarczy tych krotochwil. Na Boga żywego, niech ktoś uprzątnie wreszcie ten zezwłok – władca trącił nogą znieruchomiałe ciało Zborowskiego. – A potem przyślijcie tu mojego sekretarza. Muszę podyktować list…
***
Rada Królewca zdecydowała się na współpracę, szeroko otwierając miejskie bramy przed polskimi wojskami i wydając pozostałych w grodzie stronników Zborowskich. Przewidując taki bieg spraw król Michał już wcześniej zabrał ze sobą niewielki poczet husarzy i ruszył wraz z Janem Zamoyskim w drogę powrotną do Krakowa. Kapitulację habsburskiej załogi przyjął hetman polny koronny.
Stanisław Żółkiewski stał na końcu najdłuższego mola królewieckiego portu wdychając głęboko słone, morskie powietrze. Na falach kołysały się świeżo wyrychtowane statki, które nigdy nie miały już trafić w cesarskie ręce. Nabrzeże szczelnie wypełniali polscy i litewscy żołnierze, mieszczanie oraz żacy z uniwersytetu Albertyna. Nieopodal przechadzał się Krzysztof Radziwiłł, zasłużony w pskowskiej kampanii hetman wielki litewski, zwany powszechnie Piorunem. Był wściekły, że ominęły go walki, ledwo zdążył przybyć na uroczystości.
Żółkiewski ściągnął z palca złoty pierścień i uniósł go wysoko w górę. Wokół rozległy się głośne wiwaty i pokrzykiwania. Hetman cisnął ozdobę w toń portowego basenu, symbolicznie przejmując na własność Rzeczypospolitej zatokę wraz ze wszystkimi jej dobrodziejstwami. Magnat uśmiechnął się, klepnął w ramię Litwina i powiódł go wzdłuż szpaleru uczynionego przez szlachtę. Kątem oka zauważył kilku młodzieńców, wskakujących do wody, zapewne w nadziei wyłowienia cennej ozdoby.
Na królewieckim rynku odszpuntowywano właśnie pierwsze beczki.
***
…Zawiadamiamy tedy z radością, że problem Zborowskich w Prusiech Książęcych został rozwiązany zgodnie z sugestią Waszej Cesarskiej Mości. Winowajcy zostaną, lub też już zostali ukarani i nie będą więcej zaprzątać myśli Waszej Imperatorskiej Mości. Wszyscy lennicy Świętego Cesarstwa Rzymskiego, którzy w swym zaślepieniu przystali do uzurpatorów, traktowani są z należytym szacunkiem. Zostaną oni dostarczeni na tereny Rzeszy i powierzeni opiece Waszej Cesarskiej Mości.
Z żalem zmuszeni jesteśmy donieść o tragicznej śmierci Albrechta Fryderyka z rodu Hohenzollernów, którego to osoba, jak doszło do naszych uszu, była szczególnie droga Waszej Cesarskiej Mości. Słabując na umyśle, targnął się na swe życie i postrzelony z bandoletu skonał, nim nasi szlachetni rycerze zdołali udzielić mu pomocy. Modlimy się, aby Nasz Pan na Niebiesiech, wejrzawszy w serce swego sługi, otworzył przed nim bramy Raju, nie bacząc na jego straszliwy uczynek.
Donosimy jednocześnie, że ani przy świętej pamięci Albrechcie Fryderyku, ani w księgach grodzkich Królewca czy też innych miast pruskich nie odnaleziono żadnej szczególnej woli nieboszczyka cedującej na kogokolwiek prawa do książęcej korony. Zgodnie zatem z traktatami krakowskimi, podpisanymi w kwietniu Roku Pańskiego 1525 i zaakceptowanymi przez wielkiego poprzednika Waszej Cesarskiej Mości, obejmujemy we władanie Prusy Książęce, włączając je do Korony Królestwa Polskiego. Tuszymy, że Wasza Cesarska Mość uraduje się słysząc, że wszelkie formalności zostały już dopełnione, grody zaś z ukontentowaniem przyjęły załogi naszych żołnierzy, chroniących je przed zbrojnymi bandami, od których to zaroiło się ostatnimi czasy w Prusiech.
Teraz, gdy ucichły zawieruchy czasu wojny, odbyć się mogą wreszcie nasze zaślubiny z drogą waszemu sercu arcyksiężniczką Anną. Wielką mamy nadzieję, iż Wasza Cesarska Mość raczy zaszczycić tą uroczystość swoją osobą. Dzień ten z pewnością otworzy nowe dzieje pokoju i szczęśliwości naszych wielkich narodów.
Polecamy się pamięci i myślom Waszej Cesarskiej Mości.
Michał,
z łaski Bożej król Polski, wielki książę litewski, ruski,
pruski, mazowiecki, żmudzki, kijowski, wołyński, podlaski i inflancki
Cesarz Rudolf przebiegł jeszcze raz wzrokiem treść odczytanego listu, po czym odłożył pismo na zastawiony karafkami stolik. W sali tronowej wiedeńskiego Hofburgu zapadła głucha cisza. Większość dworzan nie zdawała sobie zapewne sprawy ze znaczenia wiadomości. Polski wojewoda Bogusław Ostrowski założył ręce na wydatnym brzuszysku i uśmiechał się tajemniczo spod sumiastego wąsa. Jedynie Jerzy Fryderyk postanowił głośno wyrazić swoją opinię.
- Skandal! Absurd! To ja sprawowałem władzę nad świętej pamięci Albrechtem! Ja! To na mnie scedował swoje prawa do Prus! Na mnie, a nie na tego…
- Zważaj waść na słowa – mruknął Ostrowski. – Wasza cesarska mość, z pewnością pan margrabia posiada stosowne dokumenta, potwierdzające jego słowa.
- Nie pozwolono mi zabrać… - pan na Bytomiu umilkł zawstydzony.
Wojewoda roześmiał się głośno. Powszechnie wiadomo było, że Jerzego Fryderyka odstawiono na granicę Prus Książęcych w samej bieliźnie, a na pożegnanie ludzie Zborowskich hojnie wymierzyli mu kilkadziesiąt rózeg.
Rudolf II powstał i nie zwracając uwagi na toczącą się dyskusję podszedł do okna. Wiedział, że tam, na południu sułtan łakomym okiem patrzy na cesarskie ziemie, że bejlerbej Serbii Hassan Pasza już szykuje się do zajęcia Chorwacji. Wiedział też, że na północy rosną w siłę żelazne zastępy Johana III. Wiedział, że Rzeszy zwyczajnie nie stać na kolejny konflikt. Z pewnością nie z powodu malutkiej prowincyjki gdzieś na wschodzie.
- Mości wojewodo, przekaż swemu królowi, że nie pojawię się na jego ślubie.
Rozbawiona twarz Ostrowskiego stwardniała, w jego oczach rozbłysnął niebezpieczny płomień.
- Wzywają mnie bowiem istotne dla Cesarstwa sprawy. Z całego serca błogosławię jednak temu związkowi i prześlę dary godne tak wielkiego władcy. Mam też szczerą nadzieję, że odzyskane w majestacie prawa ziemie pomnożą jeszcze dobrobyt jego potężnego królestwa. Niechaj Bóg czuwa nad jego osobą. Rzekłem.
Wojewoda skłonił się nisko, muskając końcami wąsów rozścielony na posadzce dywan. Jerzy Fryderyk poczerwieniał, otworzył szeroko usta i zamilkł. Cesarz skinął lekko dłonią, a dwójka gwardzistów dyskretnie wyprowadziła dostojnika z sali.
Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Na twarzach dworzan rozkwitły szerokie uśmiechy. Margrabia wypadł z łask.
A na cesarskim dworze nic nie cieszyło tak bardzo, jak nieszczęście drugiego człowieka.
EPILOG
Stanisław Stadnicki wpadł do prywatnych komnat swojej rezydencji w Łańcucie. Ciężko dyszał, a jego odzienie było porwane i ubłocone. Ostatni koń padł koło karczmy na rozdrożach, przeszło trzy stajania przed rogatkami Łańcuta. Przez samo miasto przedarł się niczym złodziej, pod osłoną nocy. Teraz widział, że była to słuszna decyzja.
Cała rezydencja była opustoszała. Zniknęła służba, strażnicy, śladu nie pozostało po żonie Diabła – Annie i jego dzieciach. Nie, żeby Stadnicki szczególnie się tym przejął. W końcu przybył to po coś zupełnie innego. Rozejrzał się powoli dookoła. Komnata wyglądała, jakby przetoczył się przez nią zastęp wojska. Ogromne łoże nosiło ślady ognia i zakrzepłej krwi. Stojące w rogu biurko porąbano toporem w przypływie bezsilnej furii. Posadzkę pokrywała gruba warstwa rozsypanych papierów, fragmenty kryształowych pucharów i strzępy arrasów, zdobiących niegdyś ściany. Reszta pomieszczenia ginęła w mroku, nie palił się nawet najmniejszy kaganek.
Infamis zanurzył się w ciemność i pewnie ruszył przed siebie. Wreszcie wyczuł pod palcami charakterystyczne żłobienia. Wyciągniętym z cholewy nożem podważył oznaczoną nimi płytę podłogową i sięgnął w powstały otwór. Pociągnął za umieszczoną wewnątrz dźwignię i nagle rozległ się chrzęst otwieranego zamka. Pchnął ramieniem fragment ściany i uśmiechnął się lekko, czując, jak ustępuje. Opłaciło się instalowanie zabezpieczeń, nikt nie odnalazł przejścia do skarbca. Opłaciło się tym bardziej, że wykonujący je rzemieślnik zgnił potem w najgłębszym lochu.
Diabeł zawahał się przez moment, po czym podniósł odłamaną od krzesła nogę, okręcił ją oderwanym z koszuli pasem i skrzesał ogień. Prowizoryczna pochodnia rozjaśniła nieco mrok nocy. Stadnicki zszedł po wąskich, spiralnych schodach, starannie omijając te, które wyzwalały umiejętnie skryte pułapki. Każdy jego krok wzbijał w powietrze chmurę kurzu, spod jego stóp umykały nieco zirytowane obecnością człowieka szczury. Dotarł wreszcie do niewielkiego pomieszczenia, położonego grubo poniżej zasobnych w wino piwnic.
Na ustawionych wzdłuż ścian półkach bezpiecznie spoczywały wypełnione złotem i klejnotami sakwy. W specjalnej, oszklonej szafie znajdowały się dokumenty, jeszcze cenniejsze od zgromadzonych wokół kosztowności. Weksle, skrypty dłużne, zobowiązania współpracy, akty własności, donosy i raporty wywiadowców. Wszystko, co pozwoli podnieść się z klęski i przeczekać czas niepokojów.
Diabeł osadził pochodnię w umieszczonym na ścianie uchwycie i począł zgarniać pliki papierów oraz wypełnione precozjami torby do pojemnego, podróżnego worka.
Wtem za plecami usłyszał szelest materiału, poczuł krótkie uderzenie w potylicę i osunął się bezwładnie w ciemność.
***
Zmysły wracały powoli.
Najpierw Stadnicki rozpoznał woń świeżo rżniętego drewna i odgłos trzaskających płomieni. Następnie poczuł więzy krępujące mu ręce w nadgarstkach oraz żelazisty smak krwi w ustach. Najgorsze było jednak to, co zobaczył po heroicznym wysiłku podniesienia powiek.
Znajdował się w przestronnym loszku o ścianach z niewygładzonego kamienia. Rozpoznał pomieszczenie jako część kompleksu katakumb pod pobliskim laskiem. Przy niewielkim ognisku stał tyłem do niego mężczyzna w czarnej kapocie. Uważnie studiował wyciągane raz po raz z obszernego wora papiery. Niektóre wrzucał do ognia. Większość chował w przytroczonej do pasa sakwie. Nieopodal ogniska człowieczek o twarzy wioskowego idioty grzał w stercie rozżarzonych węgli komplet wyjątkowo nieprzyjemnie wyglądających narzędzi. Grupka ludzi rozmawiała przyciszonymi głosami.
Zza pleców więźnia pobrzmiewało rytmiczne przesuwanie metalem po drewnie. Diabeł zadrżał mimowolnie. Znał ten odgłos.
Ruch musiał przyciągnąć uwagę mężczyzny przy ognisku, bo ten odwrócił się i podszedł do Stadnickiego.
- Pamiętasz mnie – raczej stwierdził, niż spytał nieznajomy.
- Pamiętam – odrzekł ledwo słyszalnym szeptem starosta zygwulski.
Istotnie, napłynęły doń wspomnienia. Wspomnienia beznamiętnych, szarych oczy, zdających się przewiercać na wylot przez ludzką duszę. Wspomnienia chwili, gdy sam pozbawił mężczyznę jednego z nich, pozostawiając na jego obliczu pionową, wąską szramę. Przypominał sobie złożone obietnice dalszych katuszy, których nigdy nie spełnił.
Pamiętał jedynego człowieka, który kiedykolwiek uciekł spod jego ręki.
- Odrowąż – dodał po dłuższej chwili.
- Istotnie. Niezmiernie mnie to cieszy. Wiedz, że i ja o tobie nie zapomniałem. Chciałbym jedynie, abyś wiedział, z czyich rąk spotka cię… sprawiedliwość. Nie, nie z moich – rzekł, widząc nienawistne spojrzenie Diabła. – Zbytnio wrażliwy mam na to żołądek. Spójrz na owych jegomościów – wskazał dywagującą nieopodal grupkę.
Spojrzał na nich. Nie rozpoznawał żadnego z nich.
- Obaj dostojni panowie udzielili mi nieocenionej wprost pomocy – ciągnął dalej Odrowąż. – Ten wyższy to Zygmunt Dzierzgowski, nie dalej jak przed rokiem zamęczyłeś jego starszego syna. Niższego z pewnością kojarzysz. To nowy zarządca pana Łukasza Opalińskiego. Widzisz, stałeś się przyczyną sporu między tymi dwoma zacnymi Sarmatami. Mości Dzierzgowski nalegał, by obedrzeć cię ze skóry tak samo, jak to podobno uczyniłeś z jego pierworodnym. Pan starosta leżajski przyszykował ci inny los…
Odrowąż chwycił Stadnickiego za ramiona i bez zbędnej brutalności obrócił w stronę wyjścia. Diabeł ujrzał dokładnie to, czego się spodziewał. Wojak w ozdobionym Łodzią kubraku kończył właśnie ostrzenie długiego pala. Pozbawiony wszelkich odrostów pień spoczywał na pokrytej pyłem posadzce. Całej operacji przyglądał się chudy młodzieniec o wydatnym nosie. Mocno zalatywał octem, a na jego kolanach spoczywała wąska piła.
- Wiesz też zapewne, że to zgoda jest najbardziej budującym z uczuć, poddałem tedy waćpanom myśl o połączeniu obu tych środków. Widzę, że interesuje cię nasz młody towarzysz. To bardzo ciekawa historia. Spotkałem go w pobliskiej karczmie, tej na rozdrożach. Zdradził mi on sekret swego afektu do pięknej panny Reginy Żegocianki z Lublina. Nie wiedzieć czemu uznał, że najlepszą drogą do serca oblubienicy będzie ofiarowanie jej twojej głowy. Zawsze wzruszały mnie takie historie, więc postanowiłem mu nieco dopomóc. Z pewnością cieszysz się, że nawet po śmierci przysłużysz się tak wzniosłym ideom?
Starosta zygwulski napotkał rozgorączkowane spojrzenie młodziana i ponownie zadrżał.
- Oto widzę, że narzędzia już się rozgrzały. Czas już na mnie – rzekł Odrowąż, klepiąc Stadnickiego po twarzy i podnosząc się z klęczek. – Przede mną jeszcze długa droga.
- Dorwę cię, psie – wykrztusił wreszcie Diabeł. – A wtedy zapłacisz za wszystko.
- Niczym nieuzasadnione groźby. Żegnaj. Mam naprawdę szczerą nadzieję, że już nigdy się nie spotkamy.
Odrowąż uśmiechnął się, a w uśmiechu tym nie było ani krzty wesołości. Naciągnął na głowę kaptur i zarzucił na plecy worek. Pośród ocienionej twarzy błyszczało tylko jedno bezlitosne, szare oko. W końcu odwrócił się i ruszył powoli w górę schodów.
- Choćby z najgłębszych czeluści pieee… - krzyk urwał się po pierwszym uderzeniu.
Marcin Odrowąż wsiadł na konia, po czym ruszył powoli w stronę Łańcuta i drogi na Kraków.
Chłodne powietrze pachniało lasem.
Wstawał piękny, nowy dzień.