Ja się zgodzę z tym, że cała ta amerykanizacja to de facto globalizacja. Bo niestety stereotypy o amerykanach doskonale pasują do całego społeczeństwa zachodniego, kto wie czy nawet nie bardziej do europejczyków... USA są bardzo różnorodne, z jednej strony mamy demokratów, z drugiej konserwatywne południe, Utah i mormonów, amiszów, indian żyjących w rezerwatach, polskie dzielnice, latynosów, istny konglomerat przy którym na prawdę trudno generalizować. Zwłaszcza, że mit ten wygląda o wiele inaczej w USA niż poza nim. O ile w centrum Londynu bez większych problemów można znaleźć McDonalda czy Pizzę Hutt (podobnie zresztą jak we Wrocławiu) o tyle w centrum Los Angeles czy Hollywood to już jest problem. Dlaczego? Bo poza Starbucksem praktycznie nie widzi się sieci, owszem są, ale są przytłoczone przez rodzinne zakłady / sklepiki / restaurację. De facto sprzedają one to samo, ale różnica jest, jesteśmy (jako Europejczycy) bardziej amerykańscy niż oni sami. To dokładnie jest efekt dwóch rzeczy. Pierwszej - amerykanie wbrew obiegowej opinii zdają sobie sprawę z negatywnych cech globalizacji i starają się jej u siebie unikać. Całkiem sensowne podejście - amerykanizacja idzie na eksport (choć pewnie wszystko też zależy od poszczególnych stanów). Na takiej samej zasadzie działa niestety cała reszta. Bo w USA z jednej strony mamy "bravową" młodzież z drugiej też taką kształconą w myśl, że Darwin plótł brednie itp. Twierdzę, że tam wszystko jest o wiele bardziej zróżnicowane, a u nas się przyzwyczailiśmy do globalizacji przypinać łatkę amerykanizacji... Swoją drogą podobnie było z telefonami komórkowymi - one o wiele szybciej rozprzestrzeniły się poza USA. I nadal mam wrażenie, że u nas jest tego więcej. Ale najciekawsze jest właśnie to, że dla większości świata Nowy Jork czy Los Angeles to właśnie dziura pełna McDonaldów i innych marek, a okazuje się, że to nie jest do końca prawda. Faktem jest, że globalizacja zaczyna także docierać do USA, ale głośne są protesty – nawet gwiazd takich jak Matthew Broderick, którzy walczą o to by zachować klimat małych sklepików i rodzinnych restauracji na Manhatannie. My o tym nawet nie wiemy, a do świadomości przeciętnego obywatela świata to nie tylko nie dociera, ale nawet brzmi niedorzecznie.
Druga rzecz to kultura europejska... która w momencie gdy zjada swój własny ogon i nie potrafi znaleźć sobie miejsca, to jest problem. Bo z jednej strony odrzuca się nie tylko chrześcijaństwo, ale bardzo często np. krzyczący, że małżeństwo to przeżytek, zapominają o Oktawianie Augiście. To jest właśnie największe jaja postępowych elit, które chcą wyrwać się z kajdanów Watykanu, głosząc przy tym siłę antyku (Rzymu, Greków), ale nawet nie zdają sobie sprawy, jak te rzeczy, dawno się wymieszały. W rezultacie tworzy się pustka i nihilizm. I to jest właśnie największy problem europy - która się obecnie pogubiła. W tym momencie albo mamy sztukę prowokującą - która jakoś próbuje zaistnieć, ale nie ma szans, trafić do szerokiego odbiorcy, albo zalew amerykańskiej kultury masowej, bo wobec niej nie ma poważnej konkurencji. A to wynika z prostej przyczyny - konkurencja masowa w Europie wiąże się z danym krajem / regionem. W USA przez konglomerat musi być bardziej uniwersalna. Więc nic dziwnego, że lepiej sprawdza się na wszystkich rynkach europejskich, niż np. francuskie, włoskie czy niemieckie wzorce. Teraz w Europie najlepiej rozwija się kultura islamska, ale chyba niestety nie jest to powód do dumy. Znów przede wszystkim wykorzystuje niszę, która u nas zapanowała. Jasne, można wspomnieć o przywołanym Słowacki, Sienkiewiczu itp. Ale znów podstawowy problem tkwi w tym, że klasycy zupełnie jak monomit, muszą być powielani, reinterpretowni. U nas są stawiani na piedestale jak święte krowy i z tego nic nie wynika. Amerykanie to doskonale rozumieją - tworząc remake`i czy sequele swoich dzieł. Rozumieli to też np. romantycy odwołując się choćby do greckich klasyków. Istniał dialog między epokami, dziś dotyczy on jedynie garski na uboczu, której nie udaje się wybić. U nas się to nie udaje i właściwie nie tylko w Polsce, bo w całej Europie. Dlatego kultura masowa inaczej sprzedaje się u nas i u nich. Szczerze to chyba najlepiej widać na komiksach (i ekranizacjach komiksowych). Które sprzedają się coraz lepiej, są kasowane i rozpoczynane od nowa, a i tak znajdują nabywców. I w większości nie bazują na jakiś lokalnych sprawach, które byłby zrozumiałe dla mieszkańców Utah, a niezrozumiałe w Iowa. Jest zły, jest dobry i walczą. Koniec. Amerykanizacja kulturowa bynajmniej nie wynika z siły USA, ale przede wszystkim jednej rzeczy – prostoty. Ta trafia do wszystkich, jest zrozumiała niezależnie od kultury z której się żyje. A skoro to trafia, za tym idzie obraz Stanów ukazanych w tych filmach, często właśnie też bardziej zglobalizowany niż na prawdę (ze względu na product placement) i tym samym dochodzimy do sedna. Może nie trzeba z tym walczyć na zasadzie zwalczania, a raczej spróbować konkurować i tam w tle wrzucać wzorce europejskie? Inaczej chyba nic z tego nie wyjdzie.