Przed wami moje pierwsze nie-StarWarsowe opowiadanie ever. Napisałem je bodaj we wrześniu 2007 roku, a że to mój debiut na polu fantasy proszę o pewną dozę (ale tylko maciupeńką, heh) wyrozumiałości za ewentualne błędy techniczno-logiczne tudzież brak fachowego słownictwa. Opowiadanie zostało napisane w stylu podobnym do jednego z przekładów "Władcy Pierścieni", stąd też tak ono wygląda, a nie inaczej.
To tyle wstępu. Read & enjoy!
Fortunne spotkanie
z cyklu Opowieści z Eorthe
**********
Z czarnego bezgwiezdnego nieba zaczął się leniwie sypać drobniutki śnieg, powlekając gładkie, ubite kamienie gościńca kolejną warstwą bieli. Zza ściany lasu iskrzącego się bladym światłem księżyca spozierającego raz za razem spośród chmur, wysunął się brązowy koń. Dosiadał go rosły mężczyzna pochylony w siodle i ciasno opatulony płaszczem, spod którego wystawały nogi w podniszczonych, wysokich butach i okryte dłonie pewnie zaciskające cugle. Zmianę pogody przywitał jedynie krótkim, krzywym uśmiechem.
Wędrowiec ów przemierzał krainę Neritv, na wskroś mroźną i mroczną o każdej porze roku. Tu zmrok ciągnął się niekiedy tygodniami, a jasnych dni było tyle, co zieloniutkich źdźbeł trawy na pustyni. Nad całą okolicą panowały potężne lasy, rozpościerając się na każdej równinie, każdym pagórku i każdym górskim stoku, nawet tym bardzo stromym. Posępne drzewa najeżone milionami ostrych igieł wdzierały się wszędzie, jak gdyby kierowała nimi siła bardziej mocarna niż natura.
Srogi wiatr zadął wzdłuż traktu i podróżnik spostrzegł czarny kształt sunący skrajem drogi, z wielkim trudem zmagający się z lodowatymi podmuchami. Mężczyzna w siodle przyganił wierzchowca do truchtu i wnet w jego oczach ów tajemniczy kształt przerodził się w ludzką sylwetkę. W chwili, gdy koń zrównał się z nieznajomą istotą, ta nieoczekiwanie runęła na śnieg.
Wędrowiec, samemu nie widząc czemu to czyni, zeskoczył z wierzchowca, prędko dopadł do leżącej postaci, schwycił ją za ramiona okryte jasnoszarą opończą i pomógł wstać. Ta, mówiąc coś niezrozumiałego pod nosem, odwróciła się do mężczyzny.
Podróżnik z osłupieniem wejrzał w głąb dwóch bezdennych studni, jakimi zdały mu się fioletowe oczy, które błyszczały jak ametysty w pięknej twarzy kobiety, bez wątpienia elfki. Olśniony urodą i blaskiem długich, srebrzystych włosów spływających spod jej kaptura, spytał z szacunkiem:
— Kim jesteś, pani?
— Aruthiel Iniviel — odparła z ociąganiem, głosem niepewnym, a zarazem czystym jak górski potok. — A ktoś ty?
— Ulair... — Zawahał się; nie dlatego, iż nie chciał wyjawić swej tożsamości, lecz dlatego, że odniósł zdumiewające wrażenie, że nieśmiertelna elfka jest jedynie nieznacznie starsza od niego samego. — Po prostu Ulair, moja pani.
— Czy dobrze władasz mieczem? — zapytała niespodziewanie, uważnym spojrzeniem obiegając jego szerokie ramiona i przypasany miecz w postrzępionej, skórzanej pochwie. Mężczyzna poczuł się odrobinę zakłopotany zarówno jej zainteresowaniem nim, jak i raptownym pytaniem.
— Tak, ale czemu pytasz?
— To spotkanie może się okazać bardzo fortunne dla nas obojga — rzekła elfka. Na jej rubinowych ustach pojawił się blady uśmiech. — Nieszczęśliwie, potrzebuję pomocnej dłoni kogoś takiego jak ty. Niedaleko stąd, już pewien czas temu, na mnie i moją eskortę napadła banda zbójców... Proszę, nie przerywaj mi dopóki nie skończę — zastrzegła, widząc otwierające się usta Ulaira. — Zaatakowano mnie znienacka, bardzo prędko, lecz los nade mną czuwał, bowiem uchyliłam się i dość wprawnie spadłam z konia. Udałam, że jestem bez życia, kiedy zaczęli szukać kosztowności, i tym sposobem zachowałam zdrowie. Niestety, zabrano mi rzecz ogromne drogą, prezent od brata, do którego zmierzałam dziś w odwiedziny: srebrny naszyjnik z Okiem Sokoła, wspaniałym szafirem. — W jej głosie rozbrzmiał smutek, a w oczach odmalował się żal. — Życia mym obrońcom nie wrócę, lecz przynajmniej ten klejnot mogę odzyskać. Pomożesz mi, człowieku? Zapewniam cię, że ci bandyci, a jest ich trzech, kierują się tym traktem i nie są daleko.
Aruthiel wpatrzyła się w Ulaira z takim żarem w oczach, iż ogarnęło go autentyczne pragnienie bezinteresownego ruszenia w pościg za złoczyńcami. Ale że altruizm był dla niego emocją tak samo obcą jak morze dla trolla jaskiniowego, wezbrał w nim opór. Urok niezwykle pięknej kobiety wywodzącej się z rodu istot najbardziej szlachetnych i prawdomównych, zaćmił mu rozsądek; na całe szczęście uzmysłowił to sobie zawczasu.
— To wymagałoby nie lada zdolności i wysiłku, a mówiłaś pani przecież o fortunnym spotkaniu dla nas obojga. Jak do tej pory fortunę widzę tylko dla ciebie, moja pani — stwierdził nie bez uszczypliwości.
— Jeżeli nam się uda, a potem bezpiecznie dotrzemy do mojego brata, obiecuję, że nie minie cię stosowna nagroda — odparła z powagą i osobliwą siłą, niemalże wyniosłością, która wydała mu się w tej sytuacji zdecydowanie nie na miejscu.
Zaintrygowany, a jednocześnie zachęcony nagrodą, Ulair przyjrzał się bacznie elfce, atoli po chwili namysłu skłonił lekko głowę.
— Słowo Elfa Jasnego jest przysięgą. Pomogę ci, choć na twoim miejscu ostrożniej miarkowałbym nasze szanse i możliwości, moja pani.
Aruthiel roześmiała się.
— Nie doceniasz mnie, człowieku.
— Bynajmniej. — Obdarzył ją smętnym uśmiechem i wdrapał się z powrotem na siodło. Wyciągnął do kobiety ramię. — Jeżeli, jak powiadasz, ta banda z łatwością pokonała twoich pobratymców, jak podołamy im my, i to tylko we dwójkę?
Elfka zignorowała dłoń mężczyzny i zadziwiająco zręcznie wskoczyła na wierzchowca, który rychło ruszył w drogę.
— Spodziewałam się większego entuzjazmu u kogoś tak młodego — przyznała cierpko, zaglądając mu przez ramię. Po chwili zmarszczyła swoje srebrzyste brwi. — Czemu wstrzymujesz konia? Musimy ich czym prędzej dogonić!
— Moja pani, to biedne zwierzę podróżuje już od wielu godzin, a śnieg i podwójny ciężar na grzbiecie wcale nie ułatwiają mu dalszej wędrówki.
— Lecz oni nam uciekną!
— Wątpię. Oni także nie mogą się poruszać nadmiernie szybko.
— To żadna wymówka — stwierdziła zgryźliwie i zamilkła.
Ulair przewrócił oczami. Chociaż zachwycała go uroda Aruthiel, którą można było porównywać jedynie z migotaniem kufra pełnego brylantów, miał nieodparte przeświadczenie, że przysporzy mu ona całego mnóstwa przykrości. Egzystencja Ulaira bladła przy szlachectwie każdego elfa i czuł, iż niedługo w jakiś sposób to odczuje. Jak powiadają: „Wyniosłość i pycha rosną wraz z długowiecznością”; towarzystwo nieśmiertelnych musiało być zatem naprawdę nieznośne.
Przez pewien czas jedynymi dźwiękami towarzyszącymi dwójce wędrowców były: głuchy stukot podków o zagłębioną w śniegu kamienną drogę i świst północnego wiatru prześlizgującego się pomiędzy igiełkami drzew po obu stronach bezkresnej kniei.
— Gościniec zmierza do Erbee. Czy tam właśnie się kierowałeś? — spytała Aruthiel, głosem rozcinając wpół mroczne szepty nocy.
— Nie, chociaż pragnę się tam zatrzymać. Kierowałem się zaś do Karatu. Jest tam wielu kupców, którzy drżą o swe dobra, liczę przeto na dobry zarobek.
— Jesteś najemnym rycerzem? — spytała z nieukrywaną zgrozą. Ulair zmrużył powieki i obejrzał się za siebie, na przejętą dziwnym grymasem twarz elfki.
— Tak, moja pani — przyznał po dłuższej chwili, dziwiąc się w duchu, iż przez moment, wiedziony osobliwym doznaniem, pragnął rzec coś zgoła odmiennego. By przegnać to nieprzyjemne uczucie, ciągnął dalej, lecz o czymś innym: — Nie rozpowiada się tutaj nic o elfach, ani o ich domenach. Gdzie...?
— Najemnicy nie znają honoru, ani lojalności — wpadła mu w słowo Aruthiel. — To niegodna profesja, by nie rzec: plugawa.
— Nie profesja świadczy o człowieku, a jego czyny.
— Czyny? — prychnęła. — Zabijanie tych, którzy mają większe sakiewki, zrodzone z odwagi mierzonej blaskiem złota. Wielkie czyny, doprawdy!
— A cóż Elf Jasny może wiedzieć o wielkich czynach? Hę? — zakpił, zakrywając fałszywym rozbawieniem narastającą złość i zdziwienie, iż elfka tak nieoczekiwanie, i właściwie bez powodu, go zaatakowała. — Jedyne co umiecie, to śpiewać, ględzić o sztuce i siedzieć w swoich czterech kątach!
— A wy moczyć usta w kuflu — rzekła jadowicie, ale przy tym niezwykle spokojnie, jakby uprzytamniając sobie bezsens tej rozmowy, co po chwili sama przyznała: — Ta dyskusja do niczego nie prowadzi, a może nas tylko zdradzić. Jeśli tak nie cierpisz elfów, w takim razie zachowaj swój gniew dla moich mrocznych braci, Elfów Ciemnych.
— Przeinaczasz wszystko. Nigdy nie mówiłem, że nie cierpię elfów — mruknął pod nosem Ulair i skupił się na prowadzeniu zmęczonego wierzchowca po wymagającej drodze. Gościniec zagłębił się jeszcze bardziej w las, wijąc się tuż pod zgiętymi od śniegu konarami drzew. Wiatr, który na jakiś czas znacznie zelżał, nagle uderzył od zachodu, rzucając w twarz wędrowca chmurę śnieżynek. Dreszcze przebiegły po jego plecach niczym wygłodniała wataha wilków pędząca za swą ofiarą.
— Czy masz może — zagaiła nieśmiało Aruthiel, kiedy kolejny podmuch zatrzepotał ich ubraniami — jakieś... niepotrzebne odzienie?
Mężczyzna zerknął na nią z ukosa. Kobieta cała drżała, skulona w sobie, zaciskając zęby.
— Nie, ale czemu mi nie powiedziałaś, że jest ci aż tak zimno, moja pani? Cała się trzęsiesz!
Aruthiel Iniviel nie raczyła odpowiedzieć. Najemnik pokręcił głową, bardziej zdumiony, niż rozsierdzony nierozsądnym zachowaniem elfki, która coraz częściej zachowywała się jak dziecko we mgle, a nie jak jedna z najwspanialszych istot świata.
— Chwyć się mnie, moja pani. Będzie ci cieplej.
— Mam się do ciebie... przytulić? — spytała niemalże z odrazą.
— Czyżby to było poniżej godności Elfa Jasnego? — zadrwił.
— Nie udawaj takiego chytrego, człowieku — burknęła i przysunęła się w końcu do Ulaira. Oparła się na jego plecach i zaplotła dłonie na jego brzuchu. Mężczyzna poczuł się dość osobliwie, albowiem nieczęsto miał towarzyszy — w szczególności nobliwe, piękne elfki — którzy dzielili z nim trudy podróży w taki sposób.
Rozmyślając wiele nad tą sprawą, zbyt mało uwagi poświęcił drodze — i wtem przeciążona gałąź smagnęła go po czole, zrywając z głowy kaptur. Aruthiel krzyknęła, wpierw zaskoczona, potem skrajnie oburzona.
— Uważaj jak prowadzisz konia! Jak ty zamyślasz mi pomóc, tkwiąc głową w obłokach?
— W śniegu, jeżeli już, moja pani — mruknął, strzepując z włosów pozlepiane śnieżynki. — A z ciebie, pani, jest wystarczająca dystrakcja, żeby... chwila. — Jego głos nagle stał się poważny i cichy. — To oni!
Ulair syknął i zsunął się z wierzchowca, pociągnąwszy za sobą elfkę. Oboje padli płasko na miękką białą pokrywę gościńca. Rozzłoszczona Aruthiel warknęła:
— Co ty robisz, człowieku?!
Popatrzył na nią, zupełnie nie pojmując w czym rzecz.
— Spójrz! — szepnął do niej i wskazał palcem na dwie wysokie, czarne sylwetki majaczące w głębokim cieniu drzew, ledwo widoczne zza leśnego zakrętu duktu.
W tym momencie kobieta roześmiała się głośno i chociaż śmiech jej brzmiał jak cudowna melodia, Ulair zupełnie nie potrafił zrozumieć jego znaczenia. Wtem, wysilając oczy, które nie zaznały snu od wielu godzin, uzmysłowił sobie, iż został dokumentnie okpiony przez własne zmysły.
Dwa kształty nieopodal drogi były bowiem olbrzymimi kamieniami; pomyłka była tym większym głupstwem, że już nie raz przejeżdżał przez ten gościniec.
Czując żar wstydu palący uszy i słysząc rozbawiony śmiech elfki, użył kilku nieprzyjemnych krasnoludzkich zwrotów sporządzonych specjalnie na okazje takie jak ta, po czym zerwał się na nogi. Nie spojrzał w rozradowane oczy kobiety; odwagi w boju być może mu nie brakowało, lecz tym razem nie miał jej nader dużo.
— Iście sokoli wzrok, mój panie, a w tym zaczarowany. Twoje spojrzenie ich sięgnęło, a już przeistoczyli się w głazy! — naigrywała się, wskoczywszy na konia tuż po Ulairze. — Ci zaś musieli być czarnoksiężnikami niemałej mocy, bo ślady po kopytach ich koni znikły tak nagle, jak gdyby ich nigdy nie było.
— Dobrze, dobrze! — westchnął ciężko, naciągając kaptur z powrotem na czubek głowy i popuszczając wodze. — Pomyliłem się, przyznaję.
— Nie dosłyszałam, mógłbyś powtórzyć?
— Och, bądź już cicho — mruknął półgębkiem, w głębi serca złorzecząc na siebie. Aruthiel aliści uśmiechnęła się leciutko i wtuliła policzek w jego opończę. Ulair z radością powitał zarówno błogą ciszę, jak i ciepło objęcia elfki, które było niczym promienie słońca w chłodnej dolinie: kojące i jednocześnie przyjemne. Po jakimś czasie uznał jednak, że przyszła pora na zmianę.
— Musimy się zatrzymać — rzekł ciężkim głosem, już zawczasu spodziewając się sprzeciwu. Jak najbardziej słusznie.
— Nie! — krzyknęła elfka, zacisnąwszy palce na jego bokach. — Nie możemy! Oni...
— ...też muszą spać — dokończył zrezygnowanym tonem, oswabadzając się od z jej coraz bardziej bolesnego uścisku. — Mój koń pada z wyczerpania; z pewnością wyczułaś, że nie idzie tak pewnie, jak z początku. My sami, ty także, jesteśmy zmęczeni i jeśli nawet nasz utrudzony przyjaciel nie padnie pierwszy, my to zrobimy. — Ulair przez moment czuł się jak nauczyciel tłumaczący dziecku prawidła życia w świecie dorosłych. — Jeżeli uda się nam doścignąć tych bandytów, nie uniesiemy miecza, by zadać nim cios, a co dopiero mówić o odniesieniu zwycięstwa!
Aruthiel milczała — i to tak długo, iż zaniepokojony mężczyzna obejrzał się na nią.
— Masz rację — odparła wówczas z rezygnacją, pochwyciwszy jego spojrzenie. — W ostateczności i tak ich dogonimy.
Nieco zmieszany raptowną zmianą jej postawy, Ulair spytał podejrzliwie:
— Naprawdę tak uważasz, moja pani?
— Jestem pewna, że te pokraki nie zboczą z traktu — oznajmiła z mocą. — Tak pewna, jak słońca o poranku.
Ulair chrząknął, rozbawiony.
— W Neritv, pani, najbliższy brzask uświadczymy za dwa tygodnie — rzekł na wpół ironicznie, a na wpół złośliwie, atoli nie poczuł z tego satysfakcji. — Nie o to pytałem, aczkolwiek cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Czterysta kroków za mostem jest ścieżka do pobliskiej polany. Tam się zatrzymamy.
Księżyc na dobre schował się za chmurami, a zamieć całkiem umilkła, ustępując miejsca chłodnemu wietrzykowi, który zdmuchiwał odrobinki śniegu, ciągnąc je leniwie po drodze. Biała wstęga zamarzniętej rzeczki przecięła drogę, a oni z kolei ją samą po solidnym kamiennym moście.
— To tu — oświadczył Ulair, kiedy kilkaset metrów dalej zanurzyli się w wąziutką ścieżkę, która klinem wbiła się w gęstwinę wysokich sosen, i weszli na rozległą polanę, pośrodku której widniał przyprószony śniegiem czarny ślad po dawnych ogniskach. Oboje zsiedli z wierzchowca. Ulair zaczął czegoś szukać w tobołkach przywiązanych do siodła.
— Pomysł przytulenia się do mnie nie przypadł ci do gustu, pani, toteż jestem pewien jak słońca o poranku, że tym będziesz wprost zachwycona.
Odwrócił się i pokazał elfce wszystko to, co służyło mu do ogrzania się w nocy: jeden koc — długi wprawdzie i szeroki, a przy tym uszyty z bardzo ciepłego materiału, lecz jeden jedyny w jego posiadaniu.
— Nie śmiesz chyba sugerować...! — Aruthiel zachłysnęła się z oburzenia. — Chyba postradałeś zmysły, sądząc że będę razem z tobą spać w tym czymś!
— Twój wybór, moja pani — powiedział mężczyzna z przekornym uśmiechem, przygotowując sobie posłanie. Kiedy już to uczynił, uwalniając od bagażów znużonego wierzchowca, usadowił się wygodnie w siodle ułożonym na zmarzniętej ziemi starannie wysprzątanej ze śniegu, i ostentacyjnie wyjął niewielki, czarny worek. Krążąca wkoło elfka przystanęła, zaciekawiona.
— Co to jest?
— Nasza kolacja — odparł beztrosko i wyciągnął z worka dwa grube, jasnobrunatne placki. Aruthiel wzdrygnęła się. — Coś nie jest w porządku, moja pani?
— W żadnym wypadku — burknęła i drżącą z zimna ręką sięgnęła po odżywczy, lecz niezbyt smaczny kawałek ciasta, który we wszystkich regionach świata zwano chlebem wędrowca. Zaczęła go bacznie oglądać z każdej strony, jak gdyby była to jakaś niebezpieczna broń.
— A teraz trzeba go włożyć w usta i zagryźć.
Aruthiel obdarzyła go wzrokiem nie mniej lodowatym niż hulający na polanie wiatr.
— Miło, iż pragniesz mi dostarczyć radości, człowieku, ale w tej chwili interesuje mnie jedynie odzyskanie naszyjnika.
Ulair roześmiał się i zabrał za „kolację”. Widząc jak prędko ją pochłania, elfka przemogła się i odgryzła kawałek placka, a następnie bez pośpiechu zjadła go całego.
— Teraz już koniec żartów — powiedział poważnie mężczyzna, kładąc się na posłaniu. — Zamarzniesz bez dodatkowego okrycia.
— Tak się przejmujesz losem słabiutkiej elfki? Cóż, wolę zamarznąć, niż leżeć obok ciebie.
Z jego piersi wyrwało się ciężkie westchnienie. Elfowie, choć nieczęsto krzyżował z nimi ścieżki, zaprawdę zdumiewali go swym zadufaniem. Rozumiał dumę, gdyż to uczucie nieobce ludziom, lecz traktowanie jej z tak nabożną czcią zakrawało na głupotę nietypową dla znanego z mądrości rodu Elfów Jasnych.
Tutaj było to widać jak na dłoni: kobieta trzęsła się z zimna, a mimo to pozostawała nieugięta.
— Kieruj się rozsądkiem, moja pani.
Z jej twarzy dawało się wyczytać, że obmyśla jakąś dosadną uwagę, atoli nie rzekła nic i z cierpiętniczą miną podeszła do Ulaira. Ułożyła się obok niego, otulając się ciasno swoim skrawkiem koca.
— Tylko nie licz na to, że opowiem ci bajkę na dobranoc — burknęła, przywierając do niego plecami.
Nigdy nie pojmę elfów, pomyślał z rozbawieniem mężczyzna i po chwili zapadł w błogi sen.
**********
Siedział na soczystozielonej trawie, w przyjemnym cieniu rozłożystego dębu i w zadumaniu kontemplował piękno niespiesznie płynących po niebie obłoczków. Subtelny szelest liści poruszanych ciepłym wiatrem i plusk wody opływającej kamienie w pobliskiej rzeczce, uprzyjemniały niczym niezmącony odpoczynek. Ni stąd ni zowąd jednak w jego uszach zaczęła narastać jakaś mroczniejsza nuta; zrazu cicha, prędko przerodziła się w wycie, a wtedy w nieznośny ryk, który, o dziwo, nabrał zupełnie sensownego znaczenia:
— Wstawajże już!
Ulair z wysiłkiem rozwarł klejące się powieki, lecz miast zostać porażonym ostrym światłem wschodzącego słońca, natrafił na ścianę nieprzeniknionej ciemności.
— Po co? — jęknął nieprzytomnie. — Jeszcze nie ma brzasku.
Nagle jakaś siła porwała go z posłania i w jego twarz wbiły się dwa ametystowe kolce.
— Zbudź się wreszcie, człowieku! — powiedziała szorstko Aruthiel Iniviel, potrząsając nim. — Jesteś w Neritv!
Elfka puściła go i runął z powrotem na ciepły koc kuszący spokojnym, rozkosznym snem. Po chwili wszelako Ulair uniósł się, przejechał palcami po gęstej czuprynie i sięgnął po zawieszony na szyi bukłak z wodą, lecz nie zastał go na swoim miejscu. Skierował pytający wzrok na elfkę. Kobieta odwzajemniła mu dziwnym spojrzeniem, rzuciła doń zaginiony przedmiot i nie mogąc powstrzymać wesołości, wybuchnęła śmiechem.
— Co znowu?
— Zabawnie wyglądasz — odparła kobieta, gdy się już uspokoiła, wskazując na jego sterczące we wszystkie strony włosy.
— Za to ty... — Ulair przez moment szukał jakiejkolwiek skazy w aparycji elfki; bez skutku — ...wyglądasz olśniewająco.
Nieoczekiwany przypływ szczerości zdziwił go nie mniej, niż Aruthiel, która zerkając nań podejrzliwie, powiedziała niepewnie:
— Powinniśmy się zbierać.
— Istotnie, moja pani — zgodził się, z zakłopotaniem drapiąc się po policzku. — Ale wpierw muszę załatwić pewne potrzeby, a potem zjeść śniadanie.
— Tracimy tylko czas; zjesz w drodze.
Nie czekając na odpowiedź, elfka schyliła się i z zadziwiającą siłą chwyciwszy Ulaira za nadgarstek, przywróciła go do pionu.
— Zrobiłaś się wielce żywiołowa, moja pani — stwierdził, nie bez trudu zachowując równowagę. — Parę godzin snu dla elfa czyni cuda.
— Obędzie się bez złośliwości, człowieku. — Przewierciła go karcącym wzrokiem.
— W porządku, moja pani, w porządku — poddał się i przywołał na usta uśmiech. — Zaraz ruszamy.
Kilka minut później powrócili na gościniec, raz po raz zadzierając głowy. Czarne niebo ponad nimi rozpogodziło się i iskrzyło tysiącami świetlistych punkcików, które układały się w znajome figury.
— Los jest dla nas łaskawy — rzekł Ulair, kiedy zjadł połówkę chleba wędrowca. — Wszystkie ślady na trakcie są doskonale widoczne.
Elfka nie odpowiedziała, wtulona w jego opończę jak gdyby ta była skarbem równie wielkim jak jej skradziony klejnot. Mężczyzna zerknął do tyłu, lecz Aruthiel nawet się nie poruszyła. Pokręcił głową. Zaprawdę nie rozumiał elfów; raz zarzucali go pytaniami niczym hufiec łuczników strzałami, a raz milczeli jak grób skryty w najgłębszym zakątku nekropolii.
Kobieta nabrała ochoty do rozmowy dopiero jakiś czas potem.
— Powiedziałeś, że jestem olśniewająca. Dostrzegam, że oczy śmieją ci się, gdy na mnie patrzysz, atoli okazujesz mi wiele szorstkości. Czemu tak jest?
— Moje oczy podziwiają urodę twego ciała, a nie ducha, moja pani — odrzekł z niepotrzebną, jak mu się po chwili wydało, ironią.
— Kryje się za tym coś więcej, jestem tego pewna...
— ...jak słońca o poranku? — dokończył za nią.
Oboje roześmiali się i Ulair poczuł, że słowa Aruthiel nie odbiegają daleko od prawdy. Wrażenie to nieprędko porwał z sobą wiatr i korzystając jeszcze z jego obecności, mężczyzna zapytał:
— A czemu ty okazujesz tyle nieuprzejmości?
— Jesteś człowiekiem — odparła tak, jak gdyby te słowa były wyjaśnieniem wszystkich tajemnic świata.
W tym momencie elfka ścisnęła palcami bok Ulaira i szepnęła mu do ucha:
— Ślad odchodzi od gościńca, lecz z niego nie wychodzi.
Mężczyzna przyznał jej rację i natychmiast ściągnął lejce.
— Co teraz uczynimy?
— Musimy wpierw dokonać obserwacji, a potem przemyśleć atak — powiedział Ulair, dumny z prędkiego ukucia zgrabnej strategii. — Konie zostawimy tutaj. Polana do której prowadzi ścieżka jest kilkaset kroków dalej.
— Często przemierzasz ten gościniec, prawda? Intrygujące.
— Co konkretnie, moja pani?
— Przypomniały mi się pewne dwa głazy...
— Bardzo zabawne, moja pani — odparł gorzko, zeskakując z wierzchowca. Gdy dołączyła do niego Aruthiel, odszukali stosowne miejsce, przywiązali zwierzę i zatopili się w leśnej gęstwinie. Śnieg uginający się pod ciężarem ich stóp nie skrzypiał, nie stanowił przeto ostrzeżenia dla bandytów, aliści elfka i człowiek stawiali kroki bardzo ostrożnie. Bór przerzedził się. Aruthiel delikatnie dotknęła ramienia Ulaira.
— Tam.
Mężczyzna prześledził linię wzroku towarzyszki i przez wąski prześwit między drzewami dostrzegł słabo tlący się płomyk, wokół którego na spróchniałych kłodach siedziały trzy przygarbione postacie odziane w rdzawo-brązowe płaszcze.
— Podejdźmy bliżej — zaproponował. Oboje przyczaili się na skraju lasu, skąd doskonale widzieli całą polanę wraz z grupką trzech koni uwiązanych kilkadziesiąt metrów na lewo od nich. Szczęśliwie dla dwójki obserwatorów, pochyleni nad ogniem mężczyźni byli doń odwróceni plecami i pogrążeni w cichej konwersacji — to ostatnie rychło zaprzątnęło uwagę Ulaira, bowiem w głębi siebie spodziewał się ujrzeć rozweselonych z udanego rabunku, tudzież krzyczących z radości, bezmózgich bandytów, nie zaś kryjących się pod kapturami milczków, którzy nawet nie chylili żadnego trunku, co on sam chętnie by w tej chwili uczynił, aby choć na chwilkę odegnać chłód.
— Osobliwi z nich zbóje — napomknął szeptem, czując jak jakaś trwoga chwyta go za serce; nagle zdjęła go obawa, iż mają do czynienia z czymś więcej niż pospolitymi oprychami. Wydało mu się nieco zabawne, a i przy tym straszne, że wcześniej, słysząc z jaką łatwością poradzili sobie ze zbrojnymi elfami, nie zmiarkował tego.
— Osobliwi, czy też nie, mają rzecz, która do nich nie należy — odparła sucho Aruthiel. — Czy masz już jakąś ciekawą ideę, jak im tą rzecz odebrać?
Mężczyzna skinął głową.
— Poczekamy aż zasną i wtedy się nimi zajmiemy.
— To nie czas na żarty — odrzekła z wyrzutem w głosie. — To prawdziwy dar od losu, że jeszcze nie ruszyli w drogę.
— Możemy ich zaatakować teraz.
— Czym? Jednym mieczem? — prychnęła.
— Prawda — przyznał ze wstydem Ulair. — Cóż więc chcesz uczynić, moja pani?
— Podejść ich sprytem — odparła tajemniczo.
— Czyli?
— Zobaczysz, człowieku, zobaczysz.
Z tymi słowami wstała i ruszyła w drogę wkoło polany, idąc zgodnie ze wskazówkami zegara słonecznego. Ulair w porę ugryzł się w język i nie wykrzyczał swego sprzeciwu, aczkolwiek miał na to ogromną ochotę. Po chwili stracił elfkę z oczu i choć wytężał wzrok, nie widział jej przez dobrych parę minut. Wreszcie pojawiła się z powrotem, z szerokim uśmiechem na ustach, który na moment tak go oczarował, że nie potrafił wykrztusić z siebie słowa.
— Patrz i podziwiaj kunszt Elfa Jasnego — powiedziała.
Nim otworzył usta, Aruthiel zdjęła rękawice i przyłożyła swoje blade dłonie do warg. Wydała z krtani dźwięk tak niezwykły, a także złowrogi i dziki, że Ulair na sekundę poczuł strach wdzierający mu się siłą do duszy. Od razu wyobraził sobie krwiożerczy skowyt jakiegoś upiornego zwierzęcia.
Przerażone rżenie koni oderwało go od tej myśli i skierowało uwagę na polanę, z której raptem zniknęły wszystkie wierzchowce. Bandyci zerwali się na nogi i pognali za nimi z gniewnymi okrzykami. Zdumienie Ulaira wywołane niesamowitą sztuczką Aruthiel przeistoczyło się w złość.
— Coś ty zrobiła?! Jak tylko zobaczą odwiązane więzy, przyjdą po twoich śladach do nas!
— Niczego nie spostrzegą — odparła spokojnie, lecz rozgorączkowany Ulair zignorował ją.
— Zaraz tu przyjdą i nas powybijają...!
Elfka złapała go za opończę i zbliżyła jego oblicze do swojego.
— Chodź prędko i nie użalaj się nad sobą! — rzekła z fascynującymi, acz groźnymi płomykami w oczach.
Puściła go i ruszyła z powrotem ku gościńcowi. Przeklinając świat na czym stoi, mężczyzna pognał za nią. Kiedy ją dogonił, ona już siedziała na jego koniu i ponaglała Ulaira, by się pospieszył.
— Co ty robisz, u licha?! — spytał gniewnie, usadowiwszy się w siodle.
— Powiem ci, tylko jedź już! — Wskazała ręką kierunek i zachodząc w głowę czemu się na to wszystko godził, Ulair nakierował zwierzę gdzie kazała, czyli w głąb kniei.
— Co masz na uzbrojeniu prócz miecza? — zapytała Aruthiel tak poważnym głosem, iż bez wahania odpowiedział:
— Krótki miecz, sztylet przy pasie oraz kuszę.
— Kuszę? — Wycedziła z niedowierzaniem, w które zaplotła się również złość. — Masz kuszę i dopiero teraz mi to mówisz, człowieku?
— Nie pytałaś, moja pani.
— Mam nadzieję, że twoje zdolności w pojedynkowaniu się mieczem są większe niż twoje poczucie humoru — odparła uszczypliwie. — Ale dość o tym. Chciałeś znać co mam w planach, przeto ci powiem.
Aruthiel spiesznie wytłumaczyła mu swe zamierzenia i mimo, iż targały nim pewne wątpliwości, Ulair zgodził się, że tak nakreślona strategia ma największe szanse powodzenia; rokowała nadzieje, których on sam z całą pewnością nie potrafiłby wzbudzić swoim pomysłem.
W główkowaniu, pomyślał mężczyzna, elfowie zaiste lepiej się wyznają od ludzi.
**********
Ulair odegnał wierzchowca i zerkał z niepokojem raz na trójkę spłoszonych koni po swojej lewicy, a raz na mroczny gąszcz po prawicy, skąd pojawić się mieli bandyci. W głębi lasu gdzie korony wysokich, ponurych sosen i świerków zasłaniały światło księżyca, niepodzielnie panowało królestwo ciemności; gdyby nie biały dywan zaścielający ziemię, wzrok Ulaira nie sięgnąłby nawet tych paru metrów, które dzieliły go od koni zbójców. Cieszył się jednak z dwóch spraw: milczenia lodowatego wiatru, a także niebywale bujnych krzaków, które skryły całe jego ciało nieprzeniknioną zasłoną; to zza niej miał uderzyć na trójkę złodziei.
Ujął rękojeść krótkiego miecza i napiął muskuły w niecierpliwym oczekiwaniu.
Już po chwili napadł na niego strach, wbijając swój czarny obuch w zbroję sporządzoną z nadziei — tak prędko opanowały go ciemne myśli. Co się stanie, jeśli ręka mu zadrży? Co będzie, jeżeli Aruthiel zawiedzie? A może wrogowie już przejrzeli ich niecne knowania? Co jeśli czają się w ciemnościach tuż za ich plecami?
Ostatnia myśl wydała mu się nazbyt przerażająca — aż do groteski, przeto swym rozbawieniem zwalczył oplatające go lęki. W boju czynił już większe rzeczy niż ta, do której się przygotowywał teraz, atoli miał wtenczas pewniejszych sojuszników i juz zawczasu kieszeń ciężką od monet.
Obawy i przedziwny ucisk w żołądku przygasły na wspomnienie dawnych, dobrych przygód i wygranych w potyczkach dwakroć straszliwszych.
W tym momencie doszedł go cichy szmer, który rychło przemienił się znajomy odgłos stąpania po śniegu. Ulair zacisnął palce na mieczu aż zbielały mu kłykcie i wyprostował się bardziej, by kątem oka wychwycić trzy sylwetki nadciągające jak czarne burzowe chmury w kierunku nerwowo prychających wierzchowców.
— A, oto i nasze zguby! — krzyknęła z radością jedna z nich.
— No, nareszcie — zawtórowała mu inna, zwalniając kroku; skrytemu w chaszczach Ulairowi serce niemal skoczyło do gardła, lecz w czas powstrzymał swe zapędy, by już uderzyć, gdyż uzmysłowił sobie, iż nie z jego powodu bandyta niemal stanął, lecz z ulgi.
Trzech mężczyzn minęło zarośla o wyciągnięcie ręki i Ulair zadrżał o część zadania, którą wykonać miała urodziwa elfka.
Nagle ostry syk rozciął ciszę zimowej nocy i rozległo się zduszone rzężenie. Bandyta po prawej stronie runął na śnieg, śmiertelnie ugodzony bełtem w szyję. Ulair zerwał się z szybkością błyskawicy, wyskoczył z krzaków i wziął potężny zamach. Krótki miecz zawirował w locie i wbił się do połowy ostrza w plecy drugiego złoczyńcy niczym żądło ogromnego szerszenia, położywszy go na miejscu trupem.
Ulair wyszarpnął z pochwy swój długi miecz i zamarł w oczekiwaniu na decydujący świst wypuszczonego z kuszy bełta. Po chwili pojął, że popełnił potworną pomyłkę. Trzeci zbój obrócił się i niewiele rozmyślając, naparł na niego ze swoim orężem w ręku. Stal brzęknęła w zwarciu i zajęczała, gdy dwie klingi zatańczyły wokół siebie; Ulair odepchnął nieprzyjaciela i raptem się zawahał.
Spomiędzy połów płaszcza bandyty ukazały się srebrzyste płyty zbroi z czerwonym emblematem, który zalśnił mimo gwiazd i księżyca schowanych za czarnym baldachimem gałęzi. Ulair zerknął na lica wroga; nie przystawały one do twarzy bandyty — już raczej do nobliwego rycerza. Wpatrzony w ognie bijące z jego źrenic, przeraził się.
Zostałem podstępnie zwiedziony, pomyślał z rozpaczą i zatoczył się do tyłu.
Dostrzegając sposobność, przeciwnik zaatakował i zostawił na jego ramieniu czerwoną szramę. Ulair zawył i niesiony nagłym gniewem, ze zdwojoną siłą ruszył na osamotnionego wroga. Metal raz jeszcze zadźwięczał w ciosach mieczy; dwaj mężczyźni zwarli się w morderczym uścisku i legli na ziemi, nie ustając w próbach zadania sobie razów. Przewagę zyskał niedoszły zbój, zacisnąwszy stalową rękawicę na szyi Ulaira.
Najemnik miał już mroczki przed oczyma, ale lewą dłonią wymacał rękojeść swego sztyletu. Uwolnił go z pochwy i zatopił w gardle napierającego wroga. Rozbrzmiało przytłumione westchnienie, krew trysnęła na pierś Ulaira, lecz ten zwolnił ostrze dopiero wtedy, kiedy oczy rzekomego bandyty zeszkliły się, a jego morderczy chwyt rozluźnił się i zamarł.
Ulair z niejakim przestrachem odsunął się od trupa i w okamgnieniu powstał na nogi, czym prędzej rękawem ścierając z siebie ciemnoczerwoną posokę.
Ledwo to uczynił, Aruthiel Iniviel wyrosła przed nim jak spod ziemi i z promiennym uśmiechem zarzuciła mu ramiona na szyję. Zdumiony nie tyle bliskością pięknej elfki, a ciepłym i entuzjastycznym zachowaniem istoty, którą skądinąd — co też było dotąd regułą odnoszącą się do samej Aruthiel — cechował naturalny dystans i chłód podparty jadowitym ostrzem ironii, zaniemówił.
— Dziękuję, dziękuję, dziękuję! — krzyknęła, ściskając go mocno. — Odratowałeś mnie niemalże od śmierci, a przynajmniej wielkiej pustki i goryczy! — Niespodziewanie fiolet w jej oczach zalśnił złowieszczym blaskiem i głos jej zmienił się prawie nie do poznania. — Szczery żal ściska mi serce, że to wszystko tak się musi skończyć.
Prawdziwy sens tych zagadkowych słów został mu objawiony chwilę później; poczuł nieprzyjemne ukłucie na karku i lodowata fala przelała się po jego ciele, jak gdyby nagle ktoś wrzucił go w otchłań oceanu w środku zimy. Jakaś nieznana siła owiązała jego mięśnie stalową siecią, albowiem nie mógł się w żaden sposób poruszyć. Przechylił się i byłby bezwładnie runął na ziemię, gdyby nie powstrzymała go Aruthiel. Śmiejąc się beztrosko, ułożyła go na śniegu.
Ulair jęknął cicho i na tym skończyły się jego próby wyrażenia swego sprzeciwu. Elfka pokręciła głową i położyła palec na ustach przestraszonego mężczyzny.
— Nie kłopocz się, człowieku i nie lękaj. — Pokazała mu malutki szpikulec. — To jedynie niegroźna trucizna paraliżująca. Przytrzyma cię w mocy kilka godzin i będziesz jak nowy.
Kobieta wpatrzyła się bacznie w jego oblicze, delikatnie pogładziła mu policzek i ciężko westchnęła.
— Polubiłam cię, co mnie samą dziwi, toteż powiem ci jak się mają sprawy. Zwiodłam cię i wykorzystałam, bowiem ów szukany przeze mnie naszyjnik nigdy w mym posiadaniu nie był, lecz Askariego, dziedzica lorda Erbee, a ja jedynie gorąco go zapragnęłam. Los sprawił, że wczoraj, w drodze do karczmy w Leven, gdzie zamierzałam poszukać wspólnika do rabunku, minęłam się na tym trakcie z synem lorda i jego przyjaciółmi, tymi samymi, którzy teraz obok ciebie leżą. Porzuciłam wierzchowca z nadzieją, że trafię na osobę taką jak ty, gdyż na sztuce wojennej nie wyznaję się za dobrze, pomijając strzelanie z kuszy i łuku. Los raz jeszcze mi dopisał, nieprawdaż?
Elfka obdarzyła go urzekającym uśmiechem i raptem zniknęła mu z oczu; wciąż jednak mógł — i chciał, co zdumiewało go tak samo jak to, iż nie przenikał go już ni gniew, ni strach, i nie pałał żądzą odwetu za zdradę, jakby w wyjaśnieniach Aruthiel tkwił pewien niezwykły porządek — posłyszeć jej głos.
— Cała reszta to mieszanina gry, magii, ale też i mego prawdziwego charakteru. To pierwszo przekonało cię do udzielenia pomocy zagubionej, pięknej elfce, to drugie zatarło ślady na śniegu i poniosło trafniej strzałę, natomiast to trzecie uwierało cię w podróży... ach, tu jesteś!
Rozradowane oblicze elfki ponownie zalśniło przed źrenicami mężczyzny i jej blasku nie zaćmił nawet kunsztowny srebrny łańcuszek, na którym cudnie zwieszał się wspaniały szafir misternie oprawiony obwódką z platyny, a który to pokazała mu Aruthiel.
— Oto i Oko Sokoła — powiedziała, opinając zdobycz na szyi, atoli gest ten, wbrew przewidywaniom Ulaira, nie utrwalił jej uśmiechu. Przeciwnie: zgasił go, gdyż elfka zajrzała ponownie w oblicze nieruchomego, bezbronnego mężczyzny; w głębokiej purpurze jej tęczówek odmalował się smutek. — Zbliża się pora naszego rozstania, mój drogi, lecz nadmiernie łatwowierny człowieku, ale przeczucie podszeptuje mi, że nasze ścieżki jeszcze się ze sobą pokryją.
Elfka pochyliła się i niespodziewanie złożyła pocałunek na jego bladych ustach. Ulair poczuł się, jakby jego najwspanialsze sny ziściły się, mimo iż nigdy nie marzył o niczym podobnym; chłód cofnął się pod naporem nieprawdopodobnego ciepła. W mgnieniu oka czarne myśli o popełnionej zbrodni i zdradzie elfki przerodziły się w cienie na dnie jego umysłu.
Czy uległ złudzeniu, czy dał się omamić magii elfów, czy przekonać zręcznej grze fałszywej kobiety — teraz to się nie liczyło. Gdyby mógł, roześmiałby się z radości, ta bowiem przepełniała go od stóp do głów; tak prawdziwie, jak nigdy dotąd.
— Naprawdę zwą mnie Verdą — powiedziała z uśmiechem, powstając z kolan. — Bywaj, Ulairze.
Nagle ogarnęła go dziwna senność.
Ostatnim obrazem w jego oczach był uśmiech elfki, ostatnim dźwiękiem w jego uszach jej słodki śmiech, a ostatnią myślą w jego głowach jej słowa: „Nasze ścieżki jeszcze się ze sobą pokryją”.