-“This is a dark and somber movie that, in some ways, makes the recent apocalyptic blockbuster I Am Legend look like a rib-tickling comedy.”
--Rottentomatoes.com
Zwyczajowo odczekałem trochę czasu od obejrzenia filmu (tym razem nawet wyjątkowo długo!), żeby choć trochę podkręcić poziom obiektywizmu w recenzji; jak zwykle nie wyszło, ale przynajmniej mi nikt nie zarzuci że nie próbowałem.
Fajny film ostatnio widziałem.
Nazywał się „Pole koniczynek”, ale zwykli śmiertelnicy znają go pod kryptonimem bojowym „Projekt: Monster”, hybrydą będącą uczczeniem polsko-amerykańskiej przyjaźni. Świetna i oryginalna kampania promocyjna sprawiła, że kochałem ten film od pierwszego trailera (zatytułowanego wówczas po prostu jako 1-18-08 albo New Untitled J.J. Abrams Project), I choć bardzo bym chciał, nie potrafię się okłamać – ten film był w moim TOP odkąd tylko usłyszałem pierwszy ryk potwora, zobaczyłem pierwszą eksplozję czy turlającą się po ulicy głowę Statuy Wolności. Jedyną wątpliwą kwestią było, czy będzie to TOP 10/5/1 tego roku, i jak bardzo to będzie TOP na mojej liście ulubionych filmów. Teraz już mogę powiedzieć, że wszędzie będzie bardzo wysoko. Nie spodziewam się zobaczyć w tym roku lepszego filmu; takie powstają raz na dobrych parę lat.
Cloverfield jest wielki.
To punkt wyjściowy mojej recenzji i jeśli w którymś momencie jej czytania najdzie was wątpliwość czy tak jest, proszę wrócić do tego zdania i przeczytać je raz jeszcze.
Oceniając Cloverfielda niełatwo jest pominąć porównanie z innym filmem kręconym z kamery ręcznej – “The Blair Witch Project”. W obu zatrudniono nieznanych aktorów, oba miały bardzo głośną i oryginalną kampanię reklamową. Blair Witch ujął mnie nowatorskim podejściem do techniki robienia horroru, ale suma sumarum zawiódł mnie na całej linii – pomysł został niewykorzystany i położony przez kiepskie aktorstwo oraz budowanie grozy jakby na siłę. Twórcy Cloverfielda wyciągnęli słuszną lekcję z pomyłek poprzedników, dzięki czemu powstał film o którym śmiało mówić, że to coś więcej niż… właśnie, co? Ciężko jest ten film zaklasyfikować – z jednej strony wydaje się być horrorem (bałem się jak za młodu Buki), z drugiej romansem (pod koniec ryczałem jak bóbr), a film nie jest ani jednym, ani drugim. Największym plusem Cloverfielda jest, to że wywołuje emocje. Bo jest wiele filmów genialnie skonstruowanych, napisanych i zagranych, z których nic nie wynika – ogląda się je podziwiając mistrzowski kunszt aktorów tam grających, wiemy że wielki film to jest, ale zapominamy o nim tuż po seansie i jedyny pożytek z nich, że możemy odhaczyć na liście „widziane”.
Cloverfield należy do tego wąskiego grona filmów, które wciągnie widza, przeżuje i wyrzuci skrajnie zmaltretowanego uczuciowo. Szczerze wam powiem, że współczuję ludziom którym ten film się nie podobał. Bo to nie świadczy o tym że mają zły gust, nie – konwencja jest po prostu specyficzna i może nie trafić w czyjeś upodobania. Ale jednocześnie ci ludzie tracą coś, co ja i wielu innych przeżyło i będziemy bardzo mile wspominać. Cloverfield do mnie trafił. Przemówił do mojego wnętrza, do najgłębszej warstwy psychiki, jak żaden film od czasów „Requiem dla snu”. Czym? Film jest genialny w swojej prostocie. Mamy oto imprezę pożegnalną dla Roba – typowego dwudziestosiedmiolatka, który odniósł sukces w życiu. Od czasów studiów podkochiwał się nie bez wzajemności w swojej przyjaciółce, Beth. Ich dobrze zapowiadający się związek zostaje przerwany, gdy Rob dostaje lukratywną propozycję pracy w Japonii. Rob postanawia nie ciągnąć dalej miłosnych podchodów, wiedząc że i tak nie mają przed sobą wspólnych perspektyw. W przeddzień wyjazdu, przyjaciele Roba urządzają mu przyjęcie-niespodziankę. Zjawia się Beth, jednak Rob kłóci się z nią i ta wychodzi obrażona. Przyjęcie trwa. W pewnym momencie ma miejsce trzęsienie ziemi, na chwilę gasną światła, po czym wszystko wraca do normy. Ludzie włączają telewizor, gdzie spikerka mówi o wywróconym tankowcu nieopodal Statuy Wolności. Ktoś rozkminia że to całkiem blisko stąd i warto by pójść na dach, a nuż coś zobaczymy. Wtedy w oddali ma miejsce eksplozja, coś wybucha, wszędzie lecą jakieś szczątki, coś gdzieś zaczyna szaleć i nikt nie wie co. Wkrótce bohater dowiaduje się, że jego ukochana jest ranna. Ignorując przymusową ewakuację miasta, rezygnuje z ratunku i wraca po nią nie zwracając uwagi na pandemonium szalejące po NY. Proste? Banalne? Jak cholera. I w tej swojej prostocie film miażdży, ponieważ nie ma w nim ani trochę patetyzmu czy sztuczności – jest to po prostu historia zwykłego człowieka, który chce uratować najbliższą mu osobę. Bardzo łatwo było mi się wczuć w sytuację Roba, jako że jest on człowiekiem w wielu miejscach mi bliskim. Zwyczajny facet ze swoimi zaletami, wadami i pragnieniami. Przez cały film mu kibicowałem, żeby uratował Beth i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Pierwszy raz autentycznie pragnąłem żeby film miał (jak to określił Sky) sztampowe, amerykańskie zakończenie z cyklu „10 lat później w Christmas Eve”, gdzie Rob i Beth daliby swoim dzieciom zestawy kolejek elektrycznych owinięte w dobrze widoczną amerykańską flagę. Oczywiście, czy tak się stało czy też nie – nie powiem. Powiem co najwyżej, że zakończenie jest bardzo wzruszające i w swojej prostocie właśnie dojmujące. Zwykłe „kocham cię”, ale wypowiedziane z taką mocą i przekonaniem, że przez następnych kilka dni byłem melancholijny niczym naćpany zombie. (Majamiec poświadczy).
O potworze nie wiadomo praktycznie nic. Jest go mało, ale nie martwcie się – widać go. Za to cały czas czuje się, że gdzieś tam jest, uczucie nieustannego zagrożenia nie mija ani na chwilę. Ogromny plus. Nie dostajemy z miejsca specyfiki potwora, jego imienia, wymiarów, preferencji seksualnych i rozmiaru buta. Ludzie chcący mieć podane wszystko na tacy ostro się rozczarują (zresztą już wiele takich recenzji czytałem: „jak zwykle się nic nie wyjaśnia o boże jj abrams to cham i robi jak w lostach żadnych odpowiedzi aaaaaaaaa!!!!!!1111oneoneone njenawidze projekt monster” ). Tylko zapytajcie się: czy o to w tym filmie chodzi? Bo jeśli tak – nie idźcie, bo faktycznie możecie wyjść z kina rozczarowani. Matt Reeves pojął to, co dzisiaj filmowcom tak trudno zrozumieć: że najbardziej intrygujące jest niedopowiedzenie. Wszystko widzimy z perspektywy zwykłego człowieka – coś zaatakowało miasto, coś mi zagraża, nie wiem co to jest. Za to wiem jedno: muszę uciekać. I dzięki temu właśnie film jest taki przerażający i realistyczny
Cały film to nagranie z kasety nakręconej w większości przez najlepszego przyjaciela Roba, Huda. Hud nagrywa na kasecie, na której wcześniej był zapis z podróży Roba i Beth na Coney Island – beztroskiego dnia jaki razem spędzili. W chwilach gdy Hud pauzuje bądź wyłącza kamerę widz widzi sceny z ich sielskiej wycieczki, które w konfrontacji ze świadomością w jak tragiczne okoliczności zostali rzuceni bohaterowie niespełna miesiąc wcześniej nadają filmowi jeszcze bardziej ponury i poruszający wydźwięk. Ostatnie przebicie następuje już po zakończeniu właściwej akcji z potworem, niczym kropka nad „i” przypieczętowując osłupienie widza. Obraz często się trzęsie (realizm został zachowany akurat w idealnym stopniu, tzn. nie denerwuje, ale przekonuje), film od początku ma specyficzny, psychodeliczny klimat który cały czas przybiera na natężeniu a od momentu ataku potwora twórcy fundują nam ostrą jazdę bez trzymanki, aż do końca.
Na koniec chciałem wspomnieć jeszcze o jednym, bardzo mocnym punkcie Cloverfielda – o aktorstwie. A to okazało się o wiele lepsze niż się spodziewałem. W obsadzie nie pojawiło się żadne znane nazwisko (no, przez chwilę pojawił się główny bohater z „Taxi”, ale to w ramach takiego mrugnięcia do widzów), dzięki czemu film tym bardziej nabiera realności. Bo przepraszam, ale Brad Pitt uciekający przed potworem może i by był niezły, ale wtedy byłby to zwykły film akcji i nikt by się z Bradziem nie zidentyfikował. A tak, mamy bardzo zdolnych młodych aktorów, którzy dali radę aż nadto. Powiem więcej: genialne role, praktycznie każdego. Michaela Stahla-Davida jako Roba, Odette Yustman jako Beth, T.J. Miller jako Hud czy Lizzy Caplan jako Marlena Diamond – obiekt westchnień Huda. Nawet moja do bólu sadystyczna psychika stała po ich stronie.
Muzyki w tym filmie jako takiej nie ma – wymaga tego sposób w jaki został zrobiony. Jedyne utwory w Cloverfieldzie to te, które słyszymy podczas imprezy u Roba na początku filmu. Duży plus za zachowanie realistyczności, tzn. puszczono utwory rzeczywiście obecnie modne - tworzenie na siłę jakichś hiciorów z alternatywnej rzeczywistości wymyślanych przez b-klasowe zespoliki rokowe w tym przypadku nie wchodziłoby w grę. A tak kojarzyłem większość utworów, dzięki czemu nawet i tutaj mogłem się wczuć. Jak realistyczność, to na całego. Chciałbym przy okazji tu wspomnieć, że jednym z utworów był „19-2000” Gorillaz. No. I od tego momentu film już mnie miał.
Cloverfield dotarł do mnie. Wychodziłem z kina roztrzęsiony, wzruszony (a my twarde mężczyzny jesteśmy i nie płaczemy nawet jak skaleczymy palec, więc to już o czymś świadczy), przerażony i zachwycony. Tak samo było za drugim razem, mimo że wiedziałem już czego się spodziewać. Choćby tylko za to nie byłoby fair dać filmowi inną ocenę niż 10/10.
PS. Ten cytat u góry dałem tylko dlatego, że mi się jakoś dziwnie i perwersyjnie spodobał, broń Boże nie cieszę się że ktoś uznał Clovera za lepszego od „Jestem legendą”, bo przy całej mojej sympatii dla tego drugiego, ale, hihi, nie ta klasa, panie, oj nie ta.
PS 2. I bardzo mnie martwi, że Cloverfield miał świetne otwarcie i wciąż dobrze zarabia. Oni zrobią to. Zrobią mi to. Zrobią kontynuację (serio, już chodzą takie słuchy). A tego filmu się nie da dobrze kontynuować. NIE DA. Co najwyżej zrobią dobry monster movie na którym się nie będzie nudzić i który się będzie fajnie oglądać. Ale to wszystko. „Cloverfield 2” będzie jak „Matrix: Reaktywacja”.