Bardzo lubię Joela Schumachera, choć uważam, że do artyzmu mu daleko. To jeden z solidniejszych rzemielśników w Hollywood, którego cenię przede wszystkim za wspaniałą "Linię życia", dobre ekranizacje prozy Grishama i w pewnym sensie za Batmana. Ale tylko w pewnym sensie. "Batman Forever" nie posiadał co prawda klimatu wspaniałych filmów Burtona, ale kilka scen było fajnie komiksowo - zrobiono. Teraz bym powiedział operowo... Bo co to dużo mówić, zrealizowanie choreografii wyszło mu już wtedy bardzo dobrze, szkoa że do reszty filmu nie miało się to za bardzo.
Tym razem Schumacher poszedł na całość. Połączył siły z Andrew Lloyd Webberem, autorem teatralnej wersji powieści Gastona Leroux "Upiór w Operze". Powieść ta inspiruje wielu twórców od lat. Samych ekranizacji "Upiora" jest conajmniej kilka, pierwsza bodajże pochodzi z 1925 roku. I pewnie będzie jeszcze kilka. Mało tego, swego czasu nawet słynny pisarz książek sensacyjnych - Frederick Forsyth napisał powieść "Upiór z Manhatanu", którą możnaby nazwać swoistym fanfikiem dla powieści Lerouxa.
No i jeszcze Webber, twórca legendarnych już Broadwayowskich musicali. Czy przy takich twórcach, takim blichcie i pierwowzorze, oraz reżyserze, który często realizuje dość wierne wersje pierwowzorów, mogło czegoś zabraknąć? Wydawałoby się, że nie. Blicht i świetna muzyka we wspaniałem aranżacji jest, ale Schumacher po raz kolejny pokazał, że potrafi wszystko zrobić perfekcyjnie według podręcznika. Tyle, że tym razem trochę pomylił książki. Gdyby robił spektakl teatralny, byłby niesamowity. Tylko, że kino rządzi się trochę innymi prawami, po pierwsze niektóre rzeczy trzeba przyśpieszać, bo nie ma potrzeby zmiany dekoracji w tle. Wyszedł wspaniały teatr telewizji . albo raczej Teatr w kinie. Może to jest wina samego Webbera, niektóe piosenki są jakby śpiewane na siłe - bo sami je przerywają coś mówiąc - inne ciągną się i ciągną acz wpadają w ucho. Jakbym miał to porównywać z filmowymi musicalami - jak chocby genialnym "West Side Story" (który zawsze będzie mi się kojarzył z Metalicą ) czy nawet nagrodzonym "Chicago", to "Upiór w Operze" sprawia wrażenie, jakby niedoszlifowanego. Z tym, że jak się patrzy na niego jak na coś w stylu Teatru Telewizji - wypada znakomicie.
To film w którym przede wszystkim należy podziwiać nie grę, a śpiew aktorów. Moim skromnym zdaniem Emmy Rossum została doskonale obsadzano w roli Christine Daae i a to na niej spoczywała w duzej mierze odpowiedzialność za pociągnięcie filmu. Młodziutka aktorka sprawdziła się znakomicie. w "Pojutrze" wyadawała mi się niemrawa, ale taką miała rolę... Tu jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.
Biorąc pod uwagę to, że był to bardziej teatr nizfilm jestem bardzo, ale to bardzo zadowolony.
No i na koniec dodam tylko tyle "Angel of Music have deceived me" i teraz nie mogę sobie niektórych kawałków z głowy wyrzucić .