Piosenkarz i aktor miał 69 lat.
http://www.filmweb.pl/news/Zmar%C5%82+David+Bowie-115238
______________________
Niespodziewana informacja. Szkoda. Widziałem go w "Labiryncie" i "Zagadce nieśmiertelności" jako aktora
Piosenkarz i aktor miał 69 lat.
http://www.filmweb.pl/news/Zmar%C5%82+David+Bowie-115238
______________________
Niespodziewana informacja. Szkoda. Widziałem go w "Labiryncie" i "Zagadce nieśmiertelności" jako aktora
Jakaś czarna seria dla muzyki, ostatnio Lemmy Kilmister z Motorhead, dzisiaj Bowie... Szkoda.
Nie tyle "czarna seria", co po prostu wielkimi krokami nadchodzi epoka masowego wymierania dinozaurów rocka...
Ano, trzeba się spieszyć z koncertami legend, bo za 20 lat będzie już sobie można o nich tylko pomarzyć
Od Keitha i Micka to niech Kostucha się odp*****li... Wprawdzie spełniłem już swe marzenie i ich raz już na żywo widziałem, choć mam szczerą nadzieję na kolejne spotkanie już wkrótce - no i trasę na 100-lecie zespołu za kilkadziesiąt lat. Są nieśmiertelni i tyle!
...co nie zmienia faktu, że jesteśmy powolnymi świadkami postępującego zmierzchu bogów. Smutek, bo za kilkanaście lat naprawdę ciężko będzie się wybrać na wartościowy koncert...
nie lubiłem jego stylizacji i tego wszystkiego dookoła, chociaż niewątpliwie był ikoną muzyki, osobistością, która tworzyła coś z własnej idei i przekonań, a nie pod publikę i masową sprzedaż.
Aktorem też był cienkim jak barszcz, ale kawałki miał legendarne - The Jean Genie, Ziggy Stardust, Life on Mars?, Fame, Changes, Let`s Dance czy moje kochane Under Pressure z Kłinami
Brytole dali światu angielski i całą resztę polityczno-społeczną, ale muzyków to naprawdę... pozazdrościć.
Odszedł człowiek, który stał się za życia ikoną muzyki z najwyższej póki, czy raczej półek, bo każde jego alter ego, było unikatowe i najwyższych lotów, człowiek o stu twarzach i jednym niepowtarzalnym głosie. Drogi Davidzie z twoim Let`s Dance będę tańczył do końca świata, jesteś jednym z tych wielkich ludzi po którego odejściu umiera cząstka mnie [*]
Swoją drogą, nie wiem czy też to zauważyliście, ale czy wydaje wam się, że Bowie nawet ze swojej śmierci uczynił kolejną - ostatnią już - kreację? Nowa płyta "Blackstar" utrzymana w mrocznym tonie (chyba najmroczniejszym w karierze), niewiele poprzedzająca śmierć muzyka, której miał świadomość.
Trochę też się to kojarzy z Mercurym i "Innuendo". Pożegnanie ze światem w naprawdę wielkim stylu.
Twórczość Bowiego jest dla mnie nowa, bo dopiero ostatnio zacząłem porządnie ją przesłuchiwać. Jedno słowo: szacunek. Niewiele artystów chyba przeszło tyle udanych metamorfoz (nie będę wyliczał). Kiedy się dowiedziałem o śmierci, byłem w szoku.
Żegnaj Davidzie! Dziękujemy za wszystko i życzę następnych przygód na tym innym świecie!
ech [*]
Do napisania tego posta zabierałam sie parę razy od chwili kiedy w poniedziałek odpaliłam kompa - kiedy news uderzył z wszystkich stron. Nie jestem pewnie największą żyjącą fanką Bowiego, ale od chwili kiedy po raz pierwszy w mózg wrył mi się refren od `Jump they say`, ani na chwilę nie opuścił ścisłego grona moich ulubionych wykonawców. The Next Day nie podeszło mi co prawda tak, jak tyle innych płyt z jego dorobku, a i widząc pełen klip do Blackstar nie byłam przekonana do podobnej wizji: tak silny charakterem, niemłody co prawda, ale jednak, wydawałoby się, mający wciąż całkiem sporo czasu muzyk nie powinien był uderzać w podobne tony. Wtedy wydawało mi się to naciąganą grą, zwłaszcza że nigdy nie okazywał skłonności do podobnego roztkliwiania. Zawsze uważny obserwator, zręcznie dryfujący na tym czym się karmi popkultura, zawsze zdystansowany i lekko cyniczny; najbardziej ceniłam jego nihilistyczny intelektualizm samoświadomego człowieka, odczuwalny zarówno w tych kawałkach które podbiły masy, jak i w mniej popularnych płytach z lat `90, osobiście - moich ulubionych.
Rzecz jasna już przy urodzinach przychodziła myśl, że to niedługo, że mimo pobożnych życzeń czasu zostaje mu coraz mniej (dodawszy do tego jeszcze poważne problemy zdrowotne: z tras koncertowych wykluczył go zawał serca, który zmógł go w chwilę po jednym z występów); niemniej, nikt chyba nie był przygotowany na taką wiadomość.
Z dzisiejszej perspektywy nie mam już żadnych złudzeń; nie wiem tylko czy bardziej współczuję mu tego, jak musiał wyglądać ten ostatni akt twórczy, czy bardziej podziwiam, że potrafił przekuć swoje odejście w ostatnie z dzieł, które z taką siłą wyryje się w zbiorowej świadomości. Porównanie Onomy do Innuendo jest jak najbardziej trafione, bo trudno o drugie równie dotkliwe studium poczucia własnej śmiertelności, które miałoby podobny zasięg wśród mas - mimo że każde z nich ma zupełnie inny scenariusz.
Niemniej, zbyt wielu ludzi odchodzi przedwcześnie, zabrani przez choroby; miał dość szczęścia by móc się przygotować i pożegnać z rodziną i z wszystkimi fanami, i to w nieprawdopodobnym stylu.
Obyśmy i my mieli dość szczęścia.