Ridley Scott to chyba jeden z nielicznych współczesnych reżyserów, który bardzo dobrze rozumie obraz i wizualną stronę filmu, zwłaszcza epickiego. Właściwie to poza Lucasem i Jamesem Cameronem nie znam żadnego innego, który by tak mocno bawił się szczegółami tła i dopracowaniem. Więc cieszyło mnie tym bardziej, że Scott po przepięknym "Prometeuszu" zabrał się za sprawę plag egipskich i wyjścia Żydów z Egipitu. To jest coś, co tak naprawdę kradnie ten film. Wielkie monumentalne wręcz sceny, które rzucają na kolana. Są dopracowane w każdym calu i czekam kiedy będę mógł je podziwiać w domu na BD, bo jest co. Wszystkie plagi po kolei, czy to wspaniałe Morze Czerwone zalewające rydwany faraona. Przy tym wszystkim Scottowi udało się zrobić całkiem przyzwoity film. Chyba najbardziej w stylu "Robin Hooda", czyli raczej lekko zmodyfikowaną, acz w gruncie rzeczy wierną wersję znanej historii, przyzwoicie zagraną, mającą pewne scenariuszowe dziwolągi, ale nie w tym rzecz. Ten film to pretekst do pokazania pewnych scen, które są mocno związane z tą historią. Na szczęście nie jest to "Noe", który nie wiadomo czym miał być. Scott jest bliższy oryginałowi (choć oczywiście jak ktoś chce obejrzeć historię Mojżesza to chyba "Dziesięcioro przykazań" nadal ma ugruntowaną pozycję), żeby nie powiedzieć zachowawczy. Ale powiedzmy sobie szczerze, Scott od dawna nie zajmuje się fabułami. Jak go scenariusz zainteresuje to robi film. Mnie warstwa wizualna, z tymi wszystkim żabami, muchami i pozostałymi plagami i jak to jest w film, także fabularnie wpasowane, bardzo się podobało. Właściwie nie chciałem niczego więcej. "Exodus" to przede wszystkim solidny Obraz. Nie film, a obraz i o tym warto pamiętać.