TWÓJ KOKPIT
0

Dzień z życia Kitsera Banaia :: Twórczość fanów

Autor: Jaro



Dzień z życia Kitstera Banaia


– Kochanie, wróciłem! – Donośny głos, który mógł należeć tylko do Duare’a Hirakha, był ostatnią formą pobudki, jakiej mógł sobie życzyć Kitster Banai. – Mam nadzieję, że się za mną stęskniłeś!
Kitster otworzył półprzytomnie oczy, po czym instynktownie je zamknął. Może jeśli Devaronianinowi nie uda się go dobudzić, da mu spokój?
Nie, nie da. Nad jego głową znienacka zmaterializowała się rogata twarz, wykrzywiona w kpiącym uśmiechu. Rdzawoczerwona dłoń jednym ruchem zerwała z łóżka kołdrę.
– Ależ… Kitster! – wrzasnął Duare piskliwym głosem, imitując przerażenie. – Przecież mówiłeś, że w naszym związku nie ma miejsca na trzecią osobę! Tak więc kim jest ta… ladacznica?
Banai instynktownie obrócił głowę w prawo. Twi’lekanka, której imienia nawet nie starał się zapamiętać, odrzucała właśnie opadające jej na oczy lekku. Skierowała pytający wzrok na niespodziewanego gościa, po czym na leżącego obok niej mężczyznę.
– Co to za koleś? – zapytała zaspanym głosem.
Naturalnie Hirakh nie byłby sobą, gdyby pozwolił znajomemu odpowiedzieć za siebie.
– Nie powiedziałeś jej? – krzyknął tym samym irytującym głosikiem. – O nas? Jak ci nie wstyd, ty dziwkarzu!
Dziewczyna nagle przypomniała sobie, że od paru chwil rogaty obcy może bez problemu podziwiać wszystkie wdzięki, jakimi obdarzyła ją natura. Wyrwała mu z ręki kołdrę i owinęła się nią jak kokonem.
– Duare… – mruknął porządnie już wściekły Kitster, przecierając oczy. – Mógłbyś z łaski swojej sprawdzić, czy nie ma cię w dupie banthy?
Devaronianin uśmiechnął się szeroko i poklepał człowieka po policzku.
– Parę dni temu byłem w zgoła innej dupie. – Spoważniał. – Dobra, nie ma czasu, ubieraj się.
– Co…?
– Okej, jak sobie chcesz, dla mnie to możesz paradować nawet goły.
Kitster podniósł się na rękach.
– Powiesz mi wreszcie o co biega?
– O to co zwykle – uciął Hirakh. – Mówiłem już, że nie mamy czasu. Szczegółami podzielę się po drodze. Więc wskocz w jakieś ciuchy, zapłać pani i w drogę.
– Licz się ze słowami, szmaciarzu! – warknęła Twi’lekanka, ale Duare nie zwrócił na nią uwagi.
Banai przeciągnął się lekko, po czym wstał z łóżka. Mrucząc pod nosem przekleństwa, pozbierał z podłogi rozrzucone fragmenty pogniecionych ubrań. Niedobrze, pomyślał. Co prawda do Trzech Księżyców – hotelu, w którym pracował jako majordomus – udać miał się dopiero pod wieczór, ale i tak chodzenie po Mos Espie w wymiętym stroju nie służyło dobrze wizerunkowi placówki, która szczyciła się mianem oazy kultury na pustyni przestępczości i pijaństwa. Skoro jednak Devaronianin twierdził, że sprawa nie cierpi zwłoki, należało mu wierzyć. Tym bardziej, że „to co zwykle” oznaczało kolejną sumę łatwych kredytów w jego portfelu.
Ubrał się w niecałe piętnaście sekund, po czym rozejrzał po mieszkaniu. Po raz kolejny odniósł wrażenie, że jest dla niego jednak trochę za duże. Była to raczej kwatera rodzinna, ponieważ Rarta Dal, właścicielka Księżyców, wychodziła z założenia, że jej majordomusi nie będą singlami. Pod tym względem Kitster musiał ją rozczarować, tym bardziej, że na chwilę obecną nie miał najmniejszego zamiaru się ustatkować. Nie widział powodu, by zmieniać cokolwiek w swoim życiu. Praca u Rarty nie była może najbardziej dochodowym zajęciem w galaktyce, a nawet nie na Tatooine, ale wystarczała, by prowadzić egzystencję na jako takim poziomie. Mieszkanie co prawda formalnie nie należało do niego, ale właścicielka nigdy go nie wizytowała, w pełni przekonana o spokojnym charakterze swojego podwładnego. A że czynsz odliczany był automatycznie od pensji, właściwie nie miał się czym martwić.
Faktem pozostawało jednak, że w ostatecznym rozrachunku pieniędzy szczególnie dużo nie zostawało. Naturalnie Kitster zawsze miał co jeść i w co się ubrać, ale na co droższe zachcianki musiał długo odkładać, nierzadko całymi miesiącami. Choć ani przez chwilę nie myślał o porzuceniu swego bezpiecznego i stałego zajęcia, czasem czuł, że należy mu się od życia trochę więcej. A Duare Hirakh mu w tym chętnie pomagał. Bynajmniej nie z dobrego serca, ale akurat na Odległych Rubieżach idealistyczni altruiści nie cieszyli się szczególnie długimi żywotami.
– Gotowy? – zapytał Devaronianin. – No to ruchy.
– Eee… – bąknęła nieśmiało Twi’lekanka. – A co ze mną?
Kitster podszedł do niej i usiadł na łóżku.
– Co z tobą? – powtórzył.
– To dostanę tę robotę? – zapytała dziewczyna z nadzieją w głosie. – Obiecał pan, że…
– Obiecałem – przerwał jej Banai. – I słowa dotrzymam. Przynajmniej spróbuję.
W oczach Twi’lekanki pojawił się strach.
– Jak to?
– Wiesz przecież, że ostateczna decyzja nie należy do mnie – wyjaśnił powoli. – Ale pogadam z Rartą, spokojna głowa. Tylko wiesz… – Zawiesił głos. – Postaraj się nie spieprzyć niczego, przynajmniej na początku, bo też będę miał z tego tytułu kłopoty. Jasne?
– Jasne – kiwnęła głową dziewczyna z lekkim uśmiechem. – To kiedy mam zacząć?
– Jak Rarta się zgodzi, to najprawdopodobniej już dzisiaj. Przyjdź tak przed zmierzchem. Pewnie będzie chciała z tobą osobiście pogadać, ale to raczej tylko formalność. Porządna z niej kobiecina. Wystarczy na luzie odpowiadać na pytania i dawać do zrozumienia, jak doceniasz tę wielką szansę, którą ci oferuje. Nie musisz się jakoś specjalnie ubierać, strój dostaniesz na miejscu. – Z boku doszło go ponaglające prychnięcie Duare’a. – Dobra, ja lecę. Możesz się umyć, a potem zablokuj drzwi kartą, leży na stole. Oddasz mi ją wieczorem, tylko tak, żeby Rarta nie zobaczyła.
– Okej – odparła Twi’lekanka. – W takim razie dziękuję i… obyśmy się więcej nie musieli spotykać w takich okolicznościach.
Kitster zachichotał, podrapał ją pod brodą i podniósł się z łóżka.
– Pogadamy, jak zatęsknisz za podwyżką – rzucił, po czym skierował się za Hirakhem do wyjścia.
– Dobra była? – zapytał Devaronianin, gdy wyszli na zalane słońcem i zasypane pyłem ulice Mos Espy.
– Ujdzie. – Ruszyli w dół ulicy, w stronę kosmoportu, co było do przewidzenia. – No ale po kimś takim jak Fiehanna każdy by zrobił się trochę wymagający. – Poczuł ucisk w okolicach krocza na samą myśl o zjawiskowej Zeltronce, której przed sześcioma miesiącami załatwił stanowisko recepcjonistki w Trzech Księżycach. – Dobra, to o co ten cały rejwach?
– O cacko latające – odparł Duare. – I to takie, przed którym my, zwykli śmiertelnicy, winniśmy padać na kolana. Jako że od dziś jestem zagorzałym wyznawcą tego cudeńka, jest moim religijnym obowiązkiem nie dopuścić, aby gnił on w rękach niewiernych.
Kitster wiedział, że Hirakh żartuje. Oczywiście nie kradli całych statków – gdyby tak robili, już dawno nie mieliby po co pokazywać się w Mos Espie. Jednakże na pokładzie każdej jednostki znajdowało się coś wartościowego, co można było wymontować, odprowadzić lub wynieść bez wzbudzania większej uwagi właściciela. Jakieś podzespoły, zawory, gaz tibanna z chłodnicy, osobiste drobiazgi, towary przewożone legalnie i nielegalnie… wprawiony złodziej, a do takich należeli Kitster i jego przyjaciel Wald, mogli w ciągu miesiąca ugrać na tym całkiem poważną sumę, podczas gdy Duare i jego dziewczyna Minta Gler zajmowali się staniem na czatach i przekupywaniem kontrolerów, by dać partnerom wolną rękę w grabieży.
– Co konkretnie masz na myśli? – zapytał Banai, nie zwracając uwagi na namolnego Jawę, który od prawie minuty usiłował namówić go na zakup „prawie nowe droidy astromechaniczny wysoka klasa”, a przynajmniej tyle Kitster był w stanie zrozumieć ze szczebiotliwego i zatrważająco nieudolnego Basica, jakim posługiwała się istota. – Pamiętasz, co mówiłem o mierzeniu sił na zamiary?
– Tak, mamo, pamiętam – zaświadczył Devaronianin. – Nie jestem do końca pewien, co to za statek. Piękniutki i błyszczący jak ta twoja dupeczka z recepcji. Strzelam, że Nubian.
Orientacja kolegi w tematyce międzygwiezdnego transportu nie pierwszy raz przyprawiła Kitstera o pogardliwe westchnienie.
– Wiesz, nie każdy ładny stateczek musi być koniecznie Nubianem. – Odwrócił się do upartego Jawy. – Nie, nie chcę tych zasranych droidów! Odpieprzysz się wreszcie czy mam ci zerwać ze łba ten śmierdzący kaptur? – Sprzedawca najwidoczniej pojął, że klient nie jest specjalnie zainteresowany, gdyż uciekł jak dziecko, które biegnie do rodziców naskarżyć na brata. – Polecam ci od czasu do czasu otworzyć jakiś katalog czy coś. Poszerzyłbyś swoje horyzonty.
– Po co mi horyzonty, skoro mam ciebie? – zauważył Duare, wzruszając ramionami. – Zresztą gówno mnie obchodzi, czy to prywatny jacht kanclerza, czy Nubian a-be-ce-jeden-dwa-trzy. Liczy się tylko, że musi korzystać z niego jakiś ostro dziany koleś. Drogi statek równa się bogaty właściciel. Drogi statek minus bogaty właściciel równa się drogie rzeczy na pokładzie. Drogie rzeczy na pokładzie minus my na pokładzie równa się…?
– Wiem, wiem – odparł Kitster, który słyszał ten nibydowcip już trzeci raz. – To równanie nie mieści się w ramach matematyki.
– Dokładnie – pochwalił go Hirakh. – Mam tylko nadzieję, że właściciele będą nocować w mieście.
– Właściciele? – powtórzył Banai.
– Tak. Facet i babka plus jakiś R2. Nie przyjrzałem się dokładnie.
– Gdzie są teraz?
– Pewnie wciąż załatwiają formalności.
– Byłeś przy lądowaniu? – zdziwił się Kitster.
– Taa… – mruknął niechętnie Duare. Dotarli do głównej ulicy, w oddali widać było już rysy lądowisk. – Makteth, ten kontroler sprzed tygodnia, zażądał więcej kasy.
– Co? – warknął Banai. – Chyba z banthy spadł!
Devaronianin wzruszył ramionami.
– Też mu to powiedziałem.
– Chyba mu nic nie dałeś?
– Zawołałem przez komlink Walda, wzięliśmy kolesia na stronę i trochę przemodelowaliśmy mu buźkę. Ale mimo wszystko uznaliśmy, że będzie bezpieczniej dać mu chociaż jednorazowo pięć dych. I powiedzieliśmy, że jak nie będzie więcej kombinował, to lepiej wyjdzie na współpracy z nami. A jak nie, to go wywieziemy na Jundlandię, żeby sobie pogadał ze smokami krayt.
– I uwierzył?
– Raczej tak. Wyłożyłem kasę za ciebie i Walda, ale nie zapomnę. Tak więc dwadzieścia pięć dla mnie.
Kitster nie odpowiedział. Nie stanowiło to problemu: jeżeli natkną się na pokładzie tego statku na coś małego, a cennego, po prostu ukryje to przed Duare’em i sprzeda na własną rękę. Nie podobało mu się rzecz jasna, że muszą angażować w swoje sprawy osoby trzecie, ale nie mieli wyjścia. Kosmoport Mos Espy nie był przesadnie pilnie strzeżony, lecz jednak trudno było obejść systemy dostępu do większości jednostek bez wzbudzania czyjejś uwagi. Z reguły wystarczała niewielka łapówka, czasem przedstawiciele kontroli lotów żądali więcej. W każdym razie system ten na razie sprawdzał się całkiem nieźle. Z racji roli, jaką odgrywała w międzyplanetarnym handlu Tatooine, zdecydowaną większość klientów kosmoportu – a tym samym również ofiar Kitstera, Walda i pary Devaronian – stanowili przemytnicy, dla których Mos Espa była tylko jednym z wielu przystanków na szmuglerskim szlaku. Kradzieże, jakich na nich dokonywano, były trudne do natychmiastowego wykrycia, przez co okradziony mógł tylko zgadywać, na której planecie doszło do grabieży. A zresztą tak czy siak żaden nie odważyłby się zgłosić niczego władzom, skoro część zaginionego towaru pochodziła z przemytu.
– No i co z tym statkiem? – podjął po chwili temat Kitster.
– A, tak – zreflektował się Hirakh. – No więc załatwiliśmy sprawę, stoimy tak sobie w porcie i nagle widzimy wielką jasność, wysoko w powietrzu. Cholerstwo było tak błyszczące, że aż trudno było patrzeć. W pierwszej chwili pomyślałem, że Stwórca ostatecznie zdecydował ujawnić galaktyce swoje oblicze i sprawić, by nieprawi, tacy jak ty czy ja, wrócili na właściwą ścieżkę życia. I kiedy już zrobiłem rachunek sumienia, postanowiłem, że oddam wszystko, co zdążyłem ukraść, a resztę życia spędzę w pałacu Jabby jako mnich B’omarr doglądający zbawienia tamtejszego elementu, doszło do mnie, że wyjaśnienie jest dużo prostsze i, co ważniejsze, racjonalne.
– Mianowicie? – zapytał coraz bardziej znudzony Banai. Kiedyś ktoś powiedział Duare’owi, że jest śmieszny. Kitster miał ochotę znaleźć tego kogoś i urwać mu wszystkie kończyny.
– Oto na skutek wielopoziomowych reakcji chemicznych, następujących głęboko w jądrach obydwu słońc tej kuli piachu, utworzona została trzecia gwiazda systemu Tatooine, która w przeciągu najdalej tygodnia wykorzeni wszelkie istnienie na tej i tak już niemiłosiernie spieczonej planecie. Ale – mruknął z rozczarowaniem Devaronianin – ostatecznie okazało się to tylko jak najbardziej doczesnym stateczkiem, tyle że wypucowanym do granic przyzwoitości. Od razu jak wysiadła ta parka, pobiegłem po ciebie.
– Aha.
Dotarli już pod lądowisko, które widać musiało mieścić to niewyobrażalne cudo. Hirakh poprowadził towarzysza przez plątaninę korytarzy prowadzących na galerię biegnącą wokół platformy. Przy wyjściu czekali na nich już Wald i Mirta Rahmo, dziewczyna Duare’a.
– Siemasz, Wald – przywitał się Kitster. – Jak leci, Mirta?
– Jak na razie całkiem dobrze – odparła Devaronianka. Wysoka, umięśniona, drapieżnym wzrokiem lustrowała otoczenie. Trudno było uwierzyć, że ona i jej partner należą do tego samego gatunku, głównie z powodu braku rogów i śnieżnobiałego futra pokrywające całe ciało. Banai prawdopodobnie w innych okolicznościach mógłby uznać ją za atrakcyjną, jednak Devaronianie stanowczo stali zbyt daleko w jego hierarchii humanoidalnych ras, z którymi byłby gotów współżyć.
Podszedł do Walda i wyciągnął rękę. Dość niski Rodianin od czasu odlotu Anakina Skywalkera sprzed dziesięciu lat był najlepszym przyjacielem Kitstera. Obaj wywodzili się z tego samego niewolniczego środowiska, obaj też własną pracą wykupili swoją wolność. Wald pracował aktualnie w sklepie Watta, toydariańskiego handlarza złomem, dawnego pana Anakina. Przyznać trzeba było, że Rodianin z początku średnio nadawał się do tego rodzaju roboty, jednak okazał się pojętnym uczniem.
– No, trochę wam zeszło – mruknął Wald, chwytając wyciągniętą dłoń, lecz zamiast ją uścisnąć, odwrócił się, ciągnąc za sobą przyjaciela. – No, panie ekspert, rzuć pan okiem na tę błyskotkę.
Kitster posłusznie przestąpił próg i wyszedł na galerię, podświadomie oczekując, że piękna jednostka odrzuci go co najmniej pięć metrów do tyłu swoim majestatem.
Ale nic takiego się nie stało. Jacht stojący na płycie lądowiska – smukły, srebrzysty, długi na pięćdziesiąt metrów – bez wątpienia był estetycznym dziełem sztuki, lecz Banai, który z zamiłowania śledził rozwój transportu kosmicznego od takich właśnie małych statków poczynając, na gigantycznych krążownikach kończąc, nie mógł czuć niczego poza podziwem dla projektantów kadłuba. Osobiście nie przepadał za jednostkami pozbawionymi uzbrojenia, takimi jak ta, uznając to za przejaw nie tyle pacyfizmu, ile skrajnej głupoty. Jasne, brak działek można było rekompensować niezwykle silnymi tarczami – i faktycznie, nie trzeba było specjalisty, by wiedzieć, że to srebrne cacko byłoby w stanie przyjąć na siebie podobną dawkę ognia, ile wystarczyło na strącenie niejednej kanonierki. Jednak najlepszą obroną zawsze będzie atak. Pilot tego jachtu mógł całymi dniami uciekać przed ścigającym go myśliwcem (i nie dać się tak łatwo dogonić), jednak w wypadku braku możliwości ewakuacji starcie prędzej czy później musiało zakończyć się efektowną eksplozją. Chyba że zdecydowano by się na atak samobójczy, co mało prawdopodobne.
– No i? – zapytał Duare tonem kapitana, który chwali się przyjacielowi świeżo nabytym statkiem i czeka na jego opinię. – Co myślisz?
– Myślę, że nie ma się co podniecać tą łajbą – odparł wprost. Wald i Hirakh spojrzeli na niego tak, jakby tym jednym zdaniem zdołał zburzyć im całą wizję porządku wszechświata, jaką przekazali im ich rodzice. – To tylko bezbronna krypa. A pocierać ściereczką to ja też umiem.
– Ta „bezbronna krypa” – wycedził Duare – kosztowała więcej niż ja i ty bylibyśmy w stanie zarobić w przeciągu dziesięciu żywotów.
– Nie zmienia to jednak faktu – odparował Kitster – że ja wolałbym przeznaczyć moją ciężko zarobioną kasę na coś, czym nie musiałbym się bać przylatywać w takie miejsce jak Tatooine.
– Prawda, że ten port – wtrąciła Mirta z zastanowieniem – na pewno nie gościł podobnej jednostki od długich lat. Może nawet nigdy.
To była prawda. Tego typu jachty często można było spotkać gdzieś w egzotycznych kurortach, mniej więcej dziesięć razy bliżej Jądra niż się obecnie znajdowali. Jeżeli ktoś poruszał się czymś takim, z pewnością nie musiał zniżać się do szukania szczęścia na Tatooine.
– W każdym razie to Nubian – odezwał się Banai bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Typu H, o ile się nie mylę. Dwa tygodnie temu w „Interstellar Voyage” był na ten temat artykuł.
– I co, im też się nie podobał? – zapytał zgryźliwie Wald.
– Nie mówię, że mi się nie podoba – odpowiedział Kitster – w każdym razie jako całość. Chodzi głównie o brak uzbrojenia. Natomiast tarcze i silniki to inna sprawa. Nie da się ukryć, że to draństwo jest szybkie.
– Jak szybkie? – zainteresował się Duare, oblizując wargi długim językiem.
– Hipernapęd 0.9. – Rodianin i Devaronianin wydali z siebie jednoczesne „Sithowe nasienie!”. – W atmosferze rozwija osiem tysięcy. – Taka sama reakcja.
– Wszystko bardzo fajnie – odezwała się Mirta – ale hipernapędu i tak nie wymontujecie.
Hirakh obrzucił jacht tęsknym spojrzeniem. Nie mógł z tym polemizować, co nie zmieniało faktu, że ochota na przeszukanie pokładu pozostawała u niego nieodparta.
– Tak czy siak – podjął w końcu – spróbujemy szczęścia. Wald, jak ty to widzisz?
Rodianin pogładził brodę, co w zamierzeniu miało najprawdopodobniej przydać mu wrażenia intelektualisty.
– Nic nie mogę powiedzieć – zaczął powoli – dopóki nie dowiem się czegoś więcej o tym statku i jego systemach. Ale teraz, skoro znamy nazwę, nie będzie to stanowiło problemu. Masz jeszcze ten artykuł, Kit? Potem mi go podrzucisz, może znajdę coś ciekawego.
Banai kiwnął głową. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w krytej części lądowiska, gdzie mieściło się jedno z biur kontroli lotów. Krótkim syknięciem nakazał pozostałej trójce wycofanie się z galerii. Stojąc w progu, bacznie obserwował rozgrywającą się daleko w dole scenę.
Zabracki kontroler mówił coś do pary, która właśnie opuściła jego gabinet: prawdopodobnie zapewniał, jak bezpieczny będzie ich statek do czasu, gdy zdecydują się użyć go ponownie. Kitster uśmiechnął się na jego widok – nie dalej jak miesiąc temu dzięki jego pomocy udało im się obrabować koreliański frachtowiec na tym samym lądowisku. Przybysze nie zwracali na niego większej uwagi. Mężczyzna był wysoki, a przynajmniej wydawał się taki w kontraście z kobietą, która mu towarzyszyła. Nosił ciemną tunikę, miał krótko przystrzyżone włosy. Jego towarzyszka pod szarą narzutą kryła również głowę. Oboje poruszali się pewnym, choć pospiesznym krokiem, kierując się w stronę wyjścia z lądowiska, przy którym stacjonowało kilka zmechanizowanych ryksz, liczących na wyciągnięcie kredytów od osobników mających przed sobą dłuższy marsz bądź po prostu zbyt leniwych lub próżnych, by chodzić gdziekolwiek piechotą. Biorąc pod uwagę środek transportu, jaki ich tu przywiózł, trudno byłoby się dziwić, gdyby to ta ostatnia ewentualność okazała się prawdziwa.
– Dobra, Kit – oświadczył Duare. – Idziesz za nimi. Dowiedz się, czy i gdzie się zatrzymają, żebyśmy mogli dobrze zaplanować akcję.
– Co? – zamrugał zaskoczony Banai. – Ja mam ich śledzić?
– A co, korona ci z głowy spadnie? – odgryzł się Devaronianin. – Nie zapominaj, że ktoś musi pogadać z tym kontrolerem, a parę kredytów musi zmienić właściciela. Dlaczego to zawsze my musimy wykonywać całą czarną robotę? Kitster już miał zaprotestować, ale uprzedziła go Mirta.
– Słuchaj, Kit, możemy się kłócić i pozwolić tej parce zniknąć nam z oczu, a możemy też wykonywać robotę. Wybieraj.
Banai wybrał, choć wybitnie niechętnie. Tłumiąc soczyste przekleństwa, odwrócił się na pięcie i pobiegł korytarzami lądowiska, chcąc dogonić przybyszów, zanim się oddalą. Na ulicę Mos Espy wypadł w chwili, gdy nieznajomi wsiadali do jednej z ryksz. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jednostkę R2, o której wspominał mu Duare. Drobny droid astromechaniczny nie mógł myśleć o tym, by władować się do pojazdu razem ze swoimi właścicielami. To dobrze, pomyślał Kitster. Tak małe droidy nie osiągają dużych prędkości, więc ryksza będzie musiała jechać wolno. Spokojnie nadąży za nimi na piechotę. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że ich cel nie znajduje się bardzo daleko.
I rzeczywiście, zaprzęgnięty do maszyny automat, najwidoczniej na polecenie klienta, ruszył dość ślamazarnie przez zakurzone ulice, niespiesznie wybierając najmniej zatłoczone szlaki. Wierna jednostka R2 nie oddalała się bardziej niż na trzy metry. Kitster odczekał chwilę, po czym rozpoczął śledzenie.
Nawet nie próbował się za bardzo kryć. Mos Espa była o tej porze zbyt zatłoczona, by ktokolwiek zwrócił na niego uwagę, nawet pomimo faktu, że poruszał się nieco szybciej niż inni. Bądź co bądź każdy ma swoje interesy do załatwienia.
Przez cały ten czas Banaia nie mogło opuścić przeczucie, że coś jest nie tak. Od samego początku niepokoił go fakt, że zamierzają okraść taki statek. W pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że bogaty właściciel najwidoczniej postanowił wybrać się ze swoją rozpuszczoną narzeczoną na egzotyczną wycieczkę po Odległych Rubieżach, by pokazać jej „trudy zwykłego życia”. Tę opcję jednak można było wykluczyć. Żaden turysta nie porusza się tak, jak czyniła to ta para na lądowisku. Kitster był gotów założyć się o posadę, że oboje już kiedyś byli na Tatooine. Może nawet spędzili tu pewną część życia?
Po kilku minutach mozolnej jazdy ryksza skręciła w jedną z bocznych ulic, prowadzących do dzielnicy handlarzy złomem. Dziwne. Czyżby nie zamierzali zatrzymać się w hotelu? No i po co obrali taki kierunek? Żeby coś kupić? Dobre sobie, pomyślał Kitster. Nikt przy zdrowych zmysłach nie kupował tandety tych kanciarzy, jeżeli mógł pozwolić sobie na cokolwiek reprezentującego wyższą jakość wykonania. W zasadzie na Tatooine nie było niczego do nabycia, co warte byłoby, by specjalnie fatygować się na tę planetę. No cóż. Banai miał nadzieję, że wszystko się wyjaśni. I obróci na jego korzyść.
Dotarcie do dzielnicy handlarzy złomem zabrało rykszy kolejne kilka minut. W pewnym momencie automat zwiększył nieco prędkość, przez co Kitster musiał zamienić szybki chód na lekki trucht. W dalszym ciągu nikt nie zwracał na niego uwagi. W Mos Espie co czwarta osoba dokądś się spieszyła.
Instynktownie skierował wzrok w stronę sklepu Watta, którego zaplecze zdążył w dzieciństwie razem z Anakinem i Waldem tak dobrze poznać. Przed wejściem siedział właściciel, żywo i – jak zwykle – wściekle gestykulujący. Wydawało się, że skrzydlatego handlarza zdenerwowały jego osobiste droidy.
Zabawne, pomyślał Banai. Choć znał sklep Watta od co najmniej czternastu lat, z nim samym nigdy nie zamienił ani słowa – chyba że za rozmowę uznałby okrzyki typu „cholerna smarkateria!”, „won z mojego sklepu!”, „przestańcie rozpraszać mojego niewolnika!” albo „zostaw ten konwertor, gówniarzu jeden!”. Stary Toydarianin miał tego pecha, że natura obdarzyła go wyjątkowo niewielką dawką cierpliwości, a, jak wiadomo, takie osoby po prostu proszą się o to, by się z nich nabijano. Faktem jest, że niejeden raz cała trójka celowo buszowała po złomowisku Watta tylko po to, by go rozzłościć. Nigdy wszakże niczego mu nie ukradli… no, w każdym razie niczego autentycznie wartościowego. Nie tylko dlatego, że w razie czego odpowiadać za to musiałby ich przyjaciel Anakin. Zarówno Kitster, jak i Wald odnosili wrażenie, że byłoby rażącą niesprawiedliwością krzywdzić najprawdopodobniej jedyną istotę na Rubieżach – o ile nie w całej galaktyce – która nigdy nie uderzyła swojego niewolnika.


(1) 2 3

OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować
Wszystkie oceny
Średnia: 0,00
Liczba: 0

Użytkownik Ocena Data


TAGI: Fanfik / opowiadanie (255)

KOMENTARZE (1)

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..