TWÓJ KOKPIT
0

Szafirowy kupiec :: Twórczość fanów

**********


— Słyszałeś, Eksee? Kropnęli Dura Gejjena! — Ber’gaz ze zdumieniem wpatrywał się w nieduży ekran wmontowany w terminal stanowiska technicznego, z którego płynął podekscytowany głos zabrackiej reporterki HoloNetu. — Mówiłem ci, że ten gość w końcu się doigra, nie posiedział na stołku nawet dwóch miesięcy.
— Szkoda — odparł XC2 mechanicznym barytonem, w którym pobrzmiewał autentyczny żal. — Szkoda, że nie posłuchałeś mojej starannie wykalkulowanej rady i nie postawiłeś kredytów u bukmachera. Według moich wyliczeń i analizy doniesień stu dwudziestu siedmiu niezależnych ośrodków medialnych...
— Tak, wiem, trąbiłeś mi o tym cały tydzień — wtrącił ze zrezygnowaniem Beo — ale nie jestem hazardzistą. Zresztą co to za zysk: sześć kredytów od stu postawionych? Połowa galaktyki obstawiała na ukatrupienie Gejjena, a druga nie zrobiła tego tylko dlatego, że ma gdzieś politykę.
— Kim jest Dur Gejjen?
Ber’gaz zakręcił się w fotelu. Aydin właśnie zamykała właz do sterburtowego tunelu serwisowego. Odkąd zwierzyła mu się ze swojej historii, bariery między nimi systematycznie opadały, można rzec: lód przełamywał się z głośnym trzaskiem. Coraz częściej ze sobą rozmawiali, głównie o sprawach technicznych, trochę sztywno, ale już pojawiały się pierwsze uśmiechy. A Aydin miała bardzo ładny uśmiech.
— Byłym premierem Korelli. Jeden z jego ziomków zabił go, a potem wysadził się w powietrze. Ach, ta polityka — westchnął teatralnie i wyłączył wyświetlacz ekranu. — To jedna dobra wiadomość. Druga jest taka, że znalazłem nabywcę na nasze cenne futra, których nie opyliliśmy na Soomie.
Kapitan prawie dostrzegł wyraz ulgi na błękitnym obliczu kobiety. Prawie.
— Wszystkie? — upewniła się.
— To zależy od negocjacji. — Zrobił kwaśny grymas. — I tu jest mały zgrzyt. Możesz tu podejść?
Aydin odłożyła narzędzia do szafki, wytarła ręce w ścierkę i stanęła nad nim. Beo ujął jej prawą dłoń i chwilkę potrzymał. Chissanka nie wyszarpała jej, co było dobrym znakiem, choć mocno zmarszczyła brwi. Uśmiechnął się i delikatnie założył na jej przegubie cieniutką, czarną bransoletkę powleczoną kilkoma pasemkami syntetycznego szafiru. Pasowała idealnie, zarówno kształtem, jak i barwą.
Kobieta podniosła rękę do oczu, z wielkim zainteresowaniem przyjrzała się bransolecie.
— To taki mały prezent ode mnie — rzekł, odchrząknąwszy. — I jednocześnie rekwizyt.
— Jest... bardzo ładna. — Aydin klarownie była skołowana. Ber’gaza ciekawiło, czy próbowała odgadnąć, co oznaczał jego nieoczekiwany gest, równocześnie zaś miał nadzieję, że nie popełnił żadnej straszliwej gafy. Chissanka podniosła wzrok ze swojego gustownego prezentu na niego. — Co masz na myśli mówiąc „rekwizyt”?
— Nie wiem, czy to ci się spodoba, ale potrzebuję twojej pomocy w sprzedaży tych futer. — Uśmiechnął się blado. — Zaraz ci wszystko wytłumaczę.

**********


— To nie są sprawy dla mężczyzn. — Uśmiech na pomarszczonej, zżółkłej ze starości twarzy przedstawicielki Gildii Kupieckiej Pinoory miał temperaturę bliską absolutnemu zeru. — Zostajesz tutaj. Pani Nuaro, proszę za mną.
Aydin, odziana w ciemnoszary uniform, w którym pierwszy raz ją ujrzał, i zaopatrzona w elegancką, lecz nierzucającą się w oczy biżuterię perfekcyjnie odgrywała jego rolę, pani kapitan „Jastrzębionietoperza IV”, doświadczonej handlarki. Żaden miesień jej lic nie drgnął, gdy zobaczyła w jego oczach przerażenie, a na policzkach nienaturalną bladość. Po chwili za nią i przedstawicielką Gildii głucho zamknęły się drzwi do gabinetu staruszki.
Ber’gaz ciężko opadł na ławeczkę podstawioną pod wejściem.
— No to po interesie — jęknął pod nosem.
Plan był prosty. Ponieważ na Pinoorze istniało bardzo prężne społeczeństwo matriarchalne, a mężczyzn traktowano gorzej niż na osławionej Dathomirze, Beo postanowił, że zamienią się pozycjami z Aydin, aby móc sprzedać futra. Gildia nie prowadziła interesów z osobnikami płci męskiej, a jeśli już, to w iście bandycki sposób. Ber’gaz miał nadzieję podpowiadać gestami Chissance, co ma robić w trakcie rozmowy — tyle tylko, że do jego pustej łepetyny nie wpadło to, że tutejsze kobiety mogą mu nie zezwolić przystąpić do negocjacji.
Po dziesięciu minutach, które spożytkował na smętne rozmyślania o nowym rynku zbytu na swój towar, drzwi rozsunęły się.
— To czysta przyjemność robić z panią interesy, pani Nuaro.
— I nawzajem — odparła kurtuazyjnie Aydin. — Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy miały okazję się o tym przekonać.
Czy on dobrze słyszał? Przyjemność? Chissanka obejrzała się na niego i kiwnęła mu głową. Co to miało znaczyć? Głowił się nad tym aż do samych drzwi wyjściowych, gdzie mogli już zarzucić swoją grę i kiedy Ber’gaz czuł, że zniecierpliwienie skręca mu już żołądek.
— I co? — spytał, podenerwowany jak dzieciak.
— Sprzedaliśmy wszystkie, co do sztuki, cztery procenty drożej niż zakładałeś — odpowiedziała spokojnie. Opadła mu żuchwa, chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł żadnych właściwych słów i zamknął usta.
Długo szli ulicą, nic nie mówiąc. Beo po prostu patrzył na Aydin, najpierw ze zdumieniem, potem z niekłamanym podziwem. Przez chwilę zbierał się do żywiołowego pochwalenia jej i wykrzyczenia swojej radości, ale pohamował się i zamiast tego spytał niewinnym tonem:
— Kiedy skończą rozładunek?
— Za godzinę.
— W takim wypadku — zwolnił krok i na pytające spojrzenie Aydin posłał jej promienny uśmiech — musimy uczcić twój sukces.
— Uczcić? — Jej czoło pokryło się siatką miniaturowych zmarszczek.
— Dokładnie. Co powiesz na wizytę w jakiejś porządnej restauracji? — Czuł rozpierającą go energię, nagle wszystkie zmartwienia i troski uleciały, wyparte pozytywnymi emocjami. Jego dobry humor szybko udzielił się Aydin.
— To chyba nie jest zły pomysł — powiedziała z nieznacznym uśmiechem igrającym na wargach.
— Wyśmienicie!
Mimo że obsługa restauracji Uhl Eharl Khoehng, którą wypatrzyli na przedmieściach nieopodal portu, patrzyła na nich spode łbów — szczególnie na Ber’gaza, który miał na sobie zwyczajowy, prosty do bólu strój — a Aydin czuła się cokolwiek niepewnie, spędzili bite dwie godziny, pogrążeni w rozmowie, powoli delektując się swoimi daniami. Beo nie pamiętał już, kiedy ostatnio spędził tak wspaniałe popołudnie i solennie sobie obiecał, że w niedalekiej przyszłości zafunduje sobie — i Aydin — powtórkę. Przypomniały mu się podobne chwile spędzone z żoną, dekady temu, i to mimowolne porównanie sprawiło, że zobaczył w Chissance coś nowego, ale zarazem znajomego.
W pewnym momencie, w ciszy która nastała po wyczerpaniu się tematu o miałkości kultury masowej w Znanej Galaktyce, złapał się na tym, że za bardzo intensywnie wpatruje się w oczy Aydin. Zarumienił się lekko i żeby zamaskować swoje zmieszanie poprosił kelnera o rachunek. Suma, jaka się ukazała na wytwornie zdobionym kawałeczku flimisplasu nieco ostudziła jego postanowienie o częstszych odwiedzinach podobnych lokali, ale nie dał tego po sobie poznać.
Pół minuty po wyjściu z restauracji, w głowie Beo skrystalizowała się myśl, która od jakiegoś czasu kotłowała się gdzieś w jego podświadomości. Dobrze sobie zdawał sprawę z tego, że współpraca z Aydin kiedyś się zakończy; bądź co bądź nie można cały czas naprawiać tak małego statku, zwłaszcza jeśli w tym czasie utrzymuje się go w kondycji graniczącej z perfekcyjną.
— Świetnie sobie poradziłaś dzisiaj z Gildią — zaczął. Niełatwo było mu się skoncentrować na słowach, gdy granatowoczarne włosy Aydin wichrzyły się na wietrze i nie mógł oderwać wzroku od jej nieudanych, uroczych prób odgarnięcia niesfornych pasemek. — Od dawna pracowałem sam, ale czasem, no nie wiem, czuję... aj, niepotrzebnie tak kręcę. — Krzywy grymas przeciął jego twarz, z zakłopotaniem zacząć trzeć brodę. — Chcę powiedzieć, że wydaje mi się, że powinnaś spróbować swoich sił w moim zawodzie. Co o tym myślisz?
Aydin długo nie odpowiadała, dość długo, by Beo trzykrotnie się zastanowił, czy aby przypadkiem złożenie tej propozycji nie było przedwczesne. Cóż, co się stało, to się nieodstanie.
— Czy mówisz to dlatego, że doceniasz moje umiejętności, czy dlatego, że... mnie lubisz? — spytała z ociąganiem, ostrożnie dobierając poszczególne wyrazy. Potem szarpnęła lekko głową, by loki wróciły na swoje miejsca. — Czy o to chodzi?
Zgrzytnął zębami. Powtórnie mignął mu przed oczami obraz żony, partnerki w życiu i w biznesie. Może przykładał złą miarę do Aydin, próbując ją dopasować do osoby, która odeszła wiele lat temu? Nie wiedział.
— Uderzasz w ten ton z takim przekonaniem, a mnie chodzi tylko o próbę, sprawdzenie, czy możesz mi pomóc w handlu. — Co za wierutne kłamstwo! Przez moment wpatrywał się w utkane siecią gwiazd i sztucznych satelitów nocne niebo. — Ale odpowiem ci, szczerze. Podobasz mi się, zarówno jako kobieta — chrząkną niepewnie — jak i pracownik. Cholera, nie wiem jak Chissanki reagują na komplementy, ale nie chcę być gołosłowny: jesteś piękna i inteligentna, a przy tym znasz się na swojej pracy jak chyba nikt, przykładasz się do niej bardzo mocno. Nawet nie wiesz, jak bardzo tym imponujesz ludziom... i mnie.
Aydin obdarzyła go spojrzeniem, które było po części wdzięczne, po części zaś niesamowicie zagadkowe. Kamień spadł mu z serca, nawet uśmiechnął się, najładniej jak tylko potrafił. Nie popełnił błędu.
— Dziękuję — odpowiedziała błękitnoskóra kobieta z zakłopotaniem. Ber’gaz uniósł brwi, bodaj pierwszy raz udało mu się zobaczyć ją naprawdę, stuprocentowo zakłopotaną. — Zastanowię się nad tym. Wciąż jest wiele rzeczy, które trzeba poprawić na statku.
Jej słowa boleśnie przypomniały mu o kwestii jego funduszy, ale powziął już decyzję i nic nie mogło go od niej odwieść.
— Skoro jesteśmy przy tym, zasługujesz na podwyżkę. O pięćdziesiąt procent, bo...
— Teraz przedkładasz emocje nad rachunek ekonomiczny — powiedziała nieoczekiwanie, mrużąc swoje pałające oczy. — A ja wcale nie potrzebuję dodatkowych kredytów, nie przy moich nikłych potrzebach.
— Chyba... — zawahał się. — Chyba masz rację. Trochę za daleko wybiegłem.
— Na razie pozostańmy przy tym, co już jest.
To było najlepsze podsumowanie dnia spędzonego na Pinoorze — nie burzyć ustalonego porządku, ale tylko do czasu. Parę godzin później, wtuliwszy głowę w twardą poduszkę i zatracając poczucie rzeczywistości w jednostajnym szumie hipernapędu, doszedł do wniosku, że pośpiech w żadnym wypadku nie jest wskazany.

**********


Beo Ber’gaz wyładował złość na podłokietniku fotela i zaklął szpetnie.
— A od kiedy to, do cholery, Toprawa jest częścią Konfederacji? — burknął w mikrofon komunikatora, groźnie marszcząc czoło, czego oczywiście nie mógł zobaczyć jego rozmówca.
— Od siedemnastu standardowych godzin — poinformował go uprzejmie, lecz z wyczuwalną irytacją operator sieci kontroli orbitalnej. — Proszę zrozumieć. W związku z wdrażaniem nowych procedur...
— Tak, rozumiem to doskonale, musimy stać w pieprzonej kolejce. Wkurza mnie tylko to, że się o wszystkim dowiaduję w ostatniej chwili!
Ber’gaz gniewnie rąbnął kantem dłoni w wyłącznik urządzenia, nie przejmując się urwaną wpół odpowiedzią kontrolera.
— Powinieneś unikać stresu, kapitanie — rzekł niewinnie z tylnego fotela Eksee. — Może czas na małe wakacje?
Beo bąknął coś niecenzuralnego i darował sobie wyprowadzenie ciętej riposty. W iluminatorze zobaczył odbicie sylwetki Chissanki.
— Dlaczego stoimy w miejscu? — spytał tak samo niewinnie jak poprzednio droid.
Ber’gaz zmienił zdanie.
— Aydin, może rozłożysz i poskładasz do kupy Eksee? Proszę, wprost cudownie poprawiłabyś mi dziś humor.
— Wypraszam sobie! — oburzył się droid. — Ja grzecznie i troskliwie ofiaruję radę kapitanowi, i co dostaję w zamian? Czcze pogróżki!
Pilot statku odwrócił głowę ku Chissance i zrobił cierpiętniczą minę.
— Proszę?
Kobieta zmarszczyła brwi, ale w tejże chwili komunikator zapiszczał i w kabinie rozległ się mechaniczny głos automatu:
— Proszę obrać kurs 3-5-1. Życzymy udanego pobytu na Toprawie.
— Teraz z pewnością będzie udany. Mocy niech będą dzięki.
Ber’gaz aktywował silniki i szerokim łukiem zstąpił w atmosferę szmaragdowo-błękitnej, klasycznie pięknej planety, która cztery dekady wcześniej słono zapłaciła za pomoc w wykradzeniu planów pierwszej Gwiazdy Śmierci dla Sojuszu Rebeliantów. Był to niepokorny świat, ale Beo naprawdę nie spodziewał się, że da nogę ze struktur bezpośredniego potomka Rebelii — pewnie był to jakiś sygnał, że w Galaktycznym Sojuszu dzieje się więcej złego, niż to oficjalnie mówiono.
Nie zauważył stężonej mobilizacji w stołecznym porcie gwiezdnym, ruch na ulicach również nie zdradzał żadnych wielkich zmian. Załatwił wszystkie formalności, niezbędne zakupy i interesy w ciągu trzech godzin. Aydin w tym czasie zajęła się montażem nowej powłoki izolacyjnej na lewej ładowni — z tego powodu wierciła mu w brzuchu dziurę przez tydzień, aż wreszcie musiał wygospodarować na naprawę tych kilkaset kredytów. Jej śmiertelnie poważna mina rozbrajała go niby saper minę przeciwpiechotną, naprawdę trudno było nie ulec jej uporowi i sile perswazji.
Gdy droidy ładownicze pakowały kolejne skrzynki miniaturowych skraplaczy wilgoci, które szły na pustynnej Kwenn jak świeże bułeczki, Beo z szerokim uśmiechem przyglądał się pracy urodziwej Chissanki. Było bardzo ciepło, ani śladu chmur na niebie, i kobieta zdjęła górną część kombinezonu. Płowa, napięta podkoszulka uwydatniała jej wdzięki przy każdym, najdrobniejszym ruchu. Aydin zdawała sobie sprawę z jego zainteresowania, ale zupełnie nic sobie z niego nie robiła. Jak zwykle była całkowicie skoncentrowania na swoim zadaniu.
Idylliczny klimat został nagle zburzony przez potężny huk i wstrząs, jaki przeniósł się po płycie permabetonu. Beo Ber’gaz zerwał się, zatoczył taksującym wzrokiem łuk. Hałas jeszcze nie przestał wibrować w jego bębenkach, kiedy jakiś kawałek za odległym o kilkaset metrów murem portu dopatrzył się czarnego pióropuszu dymu. W okolicy rozwyły się różne alarmy i syreny, kilku pracowników znieruchomiało, wpatrując się z mieszanymi odczuciami w dym, paru zaczęło zadzierać głowy w poszukiwaniu potencjalnych napastników, maszyn Sojuszu Galaktycznego zapewne.
Obserwując dalszy rozwój sytuacji, krzątaninę na płycie lądowiska, innych gapiów i nadlatujące jednostki straży pożarnej, kątem oka spostrzegł, że sunie ku niemu wysoki mężczyzna w średnim wieku. Miał ciemną, siwiejącą już brodę, krótko ostrzyżone włosy i nosił czarną kurtkę dopasowaną do spodni tejże barwy. Skinął głową na powitanie.
— Znajdzie się u pana miejsce dla pasażera? — spytał z lekkim uśmiechem. Ber’gaz nie zauważył przy nim żadnych bagaży, a to już było podejrzane. Usłyszał, że Aydin przerwała pracę. — Oczywiście zapłacę.
— A dokąd chciałby się pan udać, panie...? — zawiesił głos.
Nieznajomy uśmiechnął się zagadkowo do Chissanki, która wyszła z cienia YT-1930.
— Widzę, że wasza rasa zna się nie tylko na serwowaniu drinków. — Odchrząknął, odwrócił twarz do Ber’gaza. — Katarn. Kyle Katarn. A planeta jest bez znaczenia.
— Pomyślałby ktoś, że chce pan jak najszybciej stąd uciec, panie Katarn — bąknął Beo Ber’gaz, sięgając do brody, by ją swoim zwyczajem potrzeć. Gdzieś mu się już obiło o uszy to imię, Katarn. — Może...
— Zapłata to zapłata, prawda? — Mężczyzna wyszczerzył zęby i zrobił drobny gest dłonią.
Ber’gaz pomyślał sobie, że faktycznie nie ma co wybrzydzać i już miał to oznajmić Katarnowi, kiedy nagle ktoś na sąsiednim lądowisku wyciągnął ramię w ich kierunku i wrzasnął na całe gardło:
— To on!!!
Beo poczuł się, jakby ktoś z całej siły walnął go pięścią w brzuch.
— Już wiem! Ty jesteś tym...
— Tak, tak. — Katarn wziął go pod ramię i obydwaj, Beo lekko popychany, szybkim krokiem ruszyli ku rampie. — Proponowałbym czym prędzej się stąd wynosić. Najlepiej już.
— Nie tak szybko. — Drogę zastąpiła im Aydin, nieprzejednane czerwone oczy wbiły spojrzenie w twarz Katarna. — Nie wiem kim jesteś, ale...
— To rycerz Jedi, Aydin — powiedział z podnieceniem w głosie kapitan „Jastrzębionietoperza IV”.
— Jedi, wierzysz w to? Niesamowite.
— Mam dokładnie to samo zdanie — rzekł Katarn, obejrzawszy się nerwowo za ramię. Przy wejściu do portu pojawiło się kilka sylwetek w mundurach i z bronią w ręku. — Aydin, tak? Musimy się stąd wynosić. Widzisz tych smutnych panów za nami? Oni nie lubią Jedi.
— Nie mów do mnie, jak do jakiegoś dziecka — fuknęła Chissanka, groźnie mrużąc powieki. — Nie ma...
Mundurowi zaczęli krzyczeć i biec w stronę lekkiego frachtowca.
— Za późno! Właźcie do środka! — Kyle Katarn wysupłał z wewnętrznej kieszeni kurtki połyskujący metalicznie cylinder. — Już!
Ber’gaz złapał Aydin za rękę i wciągnął do maszyny. Nie stawiała oporu, błyskawicznie uświadomiła sobie beznadzieję sytuacji. Tuż za nimi rozbłysła błękitna klinga miecza świetlnego, która zamaszyście zebrała dwie blasterowe wiązki i odesłała je z powrotem do nadawców. Beo trzasnął w aktywator podnośnika rampy i popędził do sterowni. Aydin, a następnie Katarn, prawie nadeptywali mu na pięty.
— Włącz tarcze! — krzyknął Jedi, wskakując na fotel drugiego pilota przed Chissanką. Ber’gaz trącił przełącznik i zaczął systematycznie pstrykać kontrolkami najważniejszych systemów. — Nie boisz się latać taką kupą złomu? Mam wrażenie, jakbym przeniósł się w czasie...
— Chcesz wylecieć za burtę? — warknęła Aydin. Jej lica płonęły gniewem. — Nie? To zamknij mordę.
— Masz wojowniczą dziewczynę. — Kyle Katarn wyszczerzył zęby, a Ber’gaz nie sprostował jego uwagi, zbyt zajęty podrywaniem „Jastrzębionietoperza IV” z ziemi. Szare zabudowania portu mignęły pod brzuchem korelliańskiej maszyny, która zaczęła szybko nabierać prędkości.
— Mamy czterech bandytów na ogonie. Nie jest tak źle — stwierdził Katarn i zrezygnował z zapięcia pasów. Zamiast tego wstał, przepchnął się obok Aydin, która stała, wszczepiona w zagłówek fotela kapitana. — Idę do wieżyczki, proponuję robić uniki.
— A idź i do Vaagarich — burknęła za nim Chissanka, zajmując jeszcze ciepłe siedzenie. Beo rzucił na nią okiem. Miała nietęgą minę, kurczowo zaciskała palce na poręczach. — Cholerny idiota.
— Zaczynasz się wyrażać jak ja — zauważył cierpko, ściągając stery. — To zła maniera, Aydin.
Odpowiedź kobiety zginęła w huku, który wstrząsnął YT-1930 niczym zabawką. Po chwili odezwały się głębokie wizgi podwójnego działka laserowego, które odpowiedziało ogniem na atak przeciwników. Ber’gaz robił co mógł, by utrzymać pojazd z dala od czerwonych błyskawic, które niezmordowanie ich goniły, lecz osiągnął w tym marny sukces; nigdy nie bawił się w wojaczkę. Nigdy, nie licząc... Przed oczami stanął mu obraz sprzed dekady. Yuuzhańskie koralowe skoczki plujące strugami plazmy, krzyk, zgrzyt metalu, krew. Przełknął ślinę.
— Beo!
Aydin powiedziała do niego po imieniu, przemknęło mu przez głowę, nim wrócił do rzeczywistości, która malowała się teraz na czarno, z miriadami diamentowych punkcików rozsypanych wszędzie dookoła. Uprzytomnił sobie nagle, że są już w przestrzeni kosmicznej, a mrugająca wściekle lampka na pulpicie sygnalizuje rychłe wyczerpanie się energii osłony, która nadal przyjmowała na siebie grad ciosów.
— Nie damy rady — wydusił. Czuł jak w rogówkach zbiera mu się wilgoć. Ręce ślizgały się po drążkach sterowniczych jak po lodzie. — Ten Jedi nas zabije.
Kiedy nagle statkiem szarpnęło, obróciło i rzuciło, a wszystkie światła zgasły w akompaniamencie wrzasku rozdzierającej się stali, przestraszył się, że będą to prorocze słowa. Tłumiki inercyjne zgarnęły większą część przeciążeń, ale Ber’gaza i tak przycisnęło do fotela, jakby ważył co najmniej pięć ton. Lekki frachtowiec wszedł w niekontrolowany korkociąg, każdy alarm, jaki tylko istniał, rozwył się nieznośnie.
Przez chwilę miał mroczki w oczach, ale kiedy je zwalczył popatrzył na Aydin. Źrenice rozszerzyły mu się z przerażenia. Chissanka bezwładnie opierała się o pulpit, jej włosy w nieładzie rozlewały się wokół głowy, na przełącznikach, wskaźnikach i ekranach.
— Aydin...
Wyplątał się z uprzęży ochronnej i dopadł do kobiety. Wziął ją w ramiona. Jej loki, pachnące, jak zupełnie absurdalnie wychwycił, przyjemnym olejkiem z Jovana, były pozlepiane krwią. Dźwignął Aydin z fotela, zaparłszy się nogami. Poczerwieniał z wysiłku, sperlony potem, ale udało mu się wyswobodzić ją z objęć uszkodzonego fotela.
Wszechświat za iluminatorem wirował jak szalony, ale Beo nie zwracał na niego żadnej uwagi. Chodziło tylko o Aydin, jej życie. Zmobilizował wszystkie siły, byle tylko zawlec ją do kapsuły.
Zignorował szorstki głos wzywający go z komunikatora, przewrócony korpus pogiętego, iskrzącego Eksee, walające się po korytarzu narzędzia, elementy wewnętrznego poszycia, eksplodujące panele jarzeniowe, pęki kabli wyłażące z rozerwanych ścian, świst ulatującego powietrza.
Aydin stęknęła. Ber’gazowi podskoczyło serce, ze zdwojoną siłą przedarł się przez ostatnią przeszkodę. Walnął w klawisz włazu drugiej — i ostatniej — kapsuły ratunkowej i wtaszczył do środka ranną Chissankę.
— Przepraszam za to wszystko.
Ber’gaz obejrzał się przez ramię. Za progiem kapsuły stał Kyle Katarn, w podartej kurtce, zakrwawiony, chyboczący się na nogach. Jedi posłał mu smutny uśmiech. Właz zatrzasnął się w okamgnieniu, powietrze syknęło. Przyspieszenie niemal rzuciło kapitanem o podłogę.
Nie patrzył w owalne okienko, za którym niknął w oddali sfatygowany „Jastrzębionietoperz IV”, jego wzrok był już wetknięty w twarz Aydin. Kobieta miała półotwarte powieki, Ber’gaz parsknął ze szczęścia, łzy zalśniły w kącikach jego oczu.
— Aydin... — Nie zastanawiając się objął ją ramionami i przytulił do siebie. — Aydin, żyjesz, na Moc, żyjesz...
— Tak... — Chissanka poddała się jego uściskowi, nie próbowała się wyślizgnąć z niego. Dotknęła jego policzka. Po palcach spłynęły jej jego łzy. — Tak.

**********


Czekała na niego przed gmachem komendy stołecznej policji na Toprawie, w cieniu marmurowej kolumnady. Miała na sobie proste, szarobure ubranie, i mimo opatrunku zakrywającego połowę błękitnego czoła, była piękna jak zawsze. Podszedł do niej z krzywym uśmiechem, zbolałą miną, którą jakoś nie potrafił przekształcić w radosny wyraz.
— Jak się czujesz? — spytał na powitanie. Wzruszyła ramionami.
— Bywało lepiej.
Przez chwilę zaglądali sobie w oczy, jakby czegoś szukając, bez słowa. Pierwszy spuścił wzrok Ber’gaz.
— Coś mi się zdaje, że moje propozycja się zdezaktualizowała — prychnął, niespokojnie zakreślając stopą w chodniku kółko. — Nie mam już niczego. Niczego.
— To nieprawda.
Jej słowa wydały mu się dziwnie znajome, uparte, pobrzmiewające buńczucznością. Zadarł podbródek, popatrzył na nią z zaciekawieniem. Kobieta przybliżyła się o pół kroku, na jej ustach rysował się delikatny uśmiech.
— Straciłem wszystko — niespodziewanie dotknęła jego dłoni — oprócz...
— ...mnie.
Nie wiedział kto kogo do siebie przyciągnął, on czy ona. Wiedział jednak, że ich pocałunek trwał, i trwał, i trwał, cudowny i nierzeczywisty, jak sen. Wiedział również, że chciałby, żeby trwał wiecznie — ale to akurat było niemożliwe. Beo Ber’gaz pogładził jej piękne włosy, uśmiechnął się szeroko. Jej uśmiech był identyczny, radosny i prawdziwy.
— Zaczniemy od nowa. Zaczniemy wszystko od nowa.
— Tak.


1 (2)


TAGI: Fanfik / opowiadanie (255)

KOMENTARZE (8)

  • Darth Kasa2010-11-12 23:43:21

    Świetne jak zawsze, Nadiru. Może to moje niefachowe podejście, ale 10/10.

  • Carno2008-12-20 23:00:57

    Jak już napisali przedmówcy - schematy. Ale dobrze napisane. Z jednej strony ,,to wszystko już było" - ale z drugiej ,,to wszystko już było, racja, ale nie w SW". Miłe i przyjemne. 7/10

  • Kasis2008-09-01 15:41:47

    Jaro, na wyraźną prośbę Nadiru, ponieważ w którymś momencie niektórzy zaczęli dawać mu 1 bez względu na wszystko.

  • Jaro2008-09-01 11:35:59

    A tak przy okazji, czemu opowiadań Radeny nie można oceniać?

  • Dorg2008-08-31 20:04:19

    Może i opowiadanie jest przewidywalne, może i jest pisane wobec znanych schematów, może ma jeszcze pare innych wad, ale mnie wydaje się bardzo porządne. Po prostu mi się podoba i to nie dlatego, że napisał je "legendarny weteran" Nadiru Radena, ale po prostu lubię czasem poczytać takie opowiadania z przewidywalnym happy endem. 8/10

  • Timonaliza12008-08-29 12:11:42

    Ogólnie 7,5/10. Tak jak napisał Jaro historia była do bólu przewidywalna.

  • Jaro2008-08-28 14:41:29

    Opowiadanie to czytałem już jakiś czas temu na TOR-ze. Dziwne, że na Bastion trafiło tak późno.

    A zatem... czytając je, miałem nieodparte wrażenie obcowania z jedną z "Opowieści z Imperium". Dokładnie ten sam styl!

    Niestety, chociaż stosowany język sprawia dobre wrażenie, to fabuła... no niestety, już zdecydowane nie. Mamy tu powtórzenie schematów wałkowanych od lat świetlnych. Romans (nawiasem mówiąc zboczony - z Chissanką!) jest przewidywalny do bólu. No i pełno w nim dziwnych pomysłów: facet przysiada się do zupełnie nieznanej dziewczyny i ni z gruchy, ni z pietruchy zaczyna streszczać swoje życie, nie pomijając z założenia bolesnych szczegółów. Potem się lekko wkurza (a potem oczywiście wspaniałomyślnie mu przechodzi itd.). Dziewczyna to rzecz jasna nie tylko mechanik, ale też super doświadczony kupiec, która nagle "niespodziewanie" się otwiera przed facetem. Zupełnie niewykorzystany potencjał tego droida, no i Kyle Katarn - jak Jedi, nawet tak wyluzowany jak on, naraża życie przypadkowej załogi, to... no naprawdę!

    Daję 4/10, bo w sumie da się bezboleśnie przeczytać, no i też za parę drobnych nawiązań do EU (Toprawa, Konfederacja). Gdyby tylko historia nie była tak cholernie przewidywalna...

  • Kasis2008-08-28 11:16:45

    Całkiem fajnie się to czytało. Choć końcówka z Katarnem troszkę mnie rozczarowała, tzn. wydał mi się wepchnięty na siłę, zbędny. Mogłeś wplątać ich w inną zadymę. Ale to tylko takie moje odczucie.
    Poza tym plusem jest przedstawianie życia zwykłych ludzi, a nie tylko bohaterów. Ja zawsze lubię przeczytać coś w tym stylu.
    Choć miejscami wydaje mi się, że Twoi bohaterowie (wielu opowiadań) są trochę za bardzo egzaltowani (to chyba będzie najlepsze sowo).

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..