TWÓJ KOKPIT
0

Recenzje „Han Solo” :: Han Solo

Recenzja Lorda Sidiousa

Chyba żaden z filmów Disneya nie miał tak złej passy jak „Han Solo” i nie napawał, przynajmniej mnie, tyloma obawami. Owszem, odkąd zajął się tym Ron Howard, pojawiła się nowa nadzieja dla „Solo”. Efekt? Może miejscami niezbyt elegancki, ale dobry, naprawdę dobry.

„Han Solo” to spin-off „Gwiezdnych Wojen” i to widać bardzo dobrze. Są napisy początkowe, ale inaczej prowadzone, nie ma za to pierwszej sceny w kosmosie, od razu wchodzimy w akcję na planecie. Konflikt z Imperium jest gdzieś w tle, miejscami wpływa na bohaterów, ale to nie jest temat filmu. Nawet bitwa, bo tej również nie zabrakło, jest tylko i wyłącznie tłem innej akcji. „Han” to jednak przede wszystkim film przygodowy, w starym, dobrym stylu. Trochę jakby gangsterska wersja Indiany Jonesa tylko, że w świecie „Gwiezdnych Wojen”. I ja to szanuję, a przede wszystkim kupuję. Lawrence Kasdan i Ron Howard bardzo dobrze czują te klimaty, to wspaniałe, zabawne, kino nowej przygody. Nie ma tu niepotrzebnych gagów, nie ma prób budowania napięcia patosem czy wydłużonymi scenami czy innymi szkolnymi metodami, ci panowie wiedzą doskonale, co robią. Jest za to dużo humoru sytuacyjnego i zabawa oraz wartka akcja. Film szybko się rozkręca i tylko w kilku scenach pozwala na złapanie oddechu. Jasne te może mogłyby inaczej wyglądać, dałoby się je dopracować, ale przede wszystkim nie trwają długo, więc powtórzę jest dobrze.



Jak wszyscy pamiętamy „Łotr 1” miał świetnie osadzony fan service i wiele nawiązań do uniwersum. „Han Solo” bije w tej materii „Łotra 1” i to dość znacząco. Duża zasługa w tym Jonathana Kasdana, syna Lawrence’a, który nie ukrywa, że jest fanem sagi nie od dziś, dorastał na niej, a przede wszystkim ją zna. Nie mówię tu wcale o filmach. Tag i Bink czy gang Jeźdźców z Chmur, o których wiedzieliśmy wcześniej, nie pojawiają się z nazwy. Ale już choćby sam fakt, że imperialna akademia jest na Caridzie (nie widzimy jej w filmie, tylko jest wspomniana) powoduje duży uśmiech na mojej twarzy. Nawiązań jest wiele, zarówno do starego, innych filmów, czy nawet seriali animowanych. Jednocześnie to uniwersum żyje, obcych jest naprawdę dużo, przeróżnych, pięknie wykreowanych różnymi technikami. Jednocześnie używają zarówno starych ras, niezbyt dużo, ale są, oraz wykorzystują te pomysły, które zostały wycięte z innych filmów. Jak przeczytacie dokładnie przewodniki ilustrowane np. do „Łotra 1” to znajdziecie tu fajne smaczki. Ten świat żyje i to jest piękny, dopracowany i przekonywujący. Dodatkowo dodamy fajne lokacje i świetne efekty i to jest to.

Wokół postaci Hana Solo narosło kilka legend. Najważniejsze zostały ukazane w filmie, co zresztą nie jest dużym spoilerem, bo wynikało to wprost ze zwiastunów. Han i jego związek z Imperium, Han poznający Chewbaccę, wygrywający „Sokoła” czy w końcu robiący trasę na Kessel. Każde z tych wydarzeń jest bardzo dobrze wplecione w główną historię, a przy tym ułożone tak, że nie ma się wrażenia, iż to jakaś checklista. Mało tego, jest to zrobione z głową. Choćby wyjaśniają, dlaczego Han mówi, iż zrobił tym statkiem trasę na Kessel w 12 parseków.

Najtrudniejsze zadanie stało przed Aldenem Ehrenreichem, który owszem Fordem nie jest, ale udźwignął tę rolę. Jego Han się uczy, ale to dalej ten sam szalbierz i awanturnik o złotym sercu, którego znamy. To podkreślenie fabularne dobroci Hana trochę za bardzo odchodzi od reszty fabuły, ale ja tu widzę przebłyski z Indiany Jonesa. Film jednak zdecydowanie kradnie Lando (Donald Glover) i jego droid L3. Lando jest przerysowanym narcyzem, który jeszcze nie brzmi jak odpowiedzialny przywódca. Czyni to tę kreację szalenie interesującą. Podobnie jest z jego zwariowaną droid, przez pryzmat której w zabawny sposób ukazuje się dzisiejszy prawdziwy świat. Woody Harrelson czy Paul Bettany specjalnie się nie starają budować jakiś kreacji aktorskich, ale mając dobry warsztat bez problemu odgrywają swoje role przekonywująco. Joonas Suotamo bardzo dobrze czuje się w roli Chewbaccy i w końcu jest go więcej. Chyba najsłabiej w tym towarzystwie wypada mimo wszystko Emilia Clarke, co nie znaczy, że źle. Za to bardzo dobrze ukazane są relacje między bohaterami. Postaci są wprowadzane klasycznie, więc mamy szansę je poznać, nie ma takiego natłoku jak w „Łotrze 1”.

W filmach Disneya póki, co wciąż zawodzi muzyka. Powellowi jednak udało się dojść do poziomu, w którym słyszy się ją w filmie, nie tylko gdy przewijają się stare motywy Williamsa. To już plus, ale wciąż czekam na takie „Gwiezdne Wojny” w których muzyka będzie ważnym aktorem.

Przed filmem warto unikać mimo wszystko spoilerów. Fabuła jest prowadzona tak, by było kilka zwrotów akcji. Jedne są spodziewane, ale i tak jest potem pewien element zaskoczenia, czegoś nieoczekiwanego (ale nie głupkowatego). To solidne rzemieślnicze dzieło. Może brakuje mu pazura, by wgniatało w fotel, ale jest dobrze.

„Han Solo” to wspaniałe kino przygodowe, w starym stylu, mocno czerpiące z oryginalnej trylogii. Przy tym bezpieczne, dla niektórych może nazbyt odtwórcze. Mnie jedyne, co w tym przeszkadza, to fakt iż ta recepta za szybko może się wyczerpać. Póki, co jednak jestem bardzo zadowolony. To przyzwoity, dobry, a przede wszystkim zabawny film, w którym nie tylko czuje się ducha sagi Lucasa, ale on jest w niej bardzo mocno osadzony.


Recenzja Freedona:

"Han Solo. Gwiezdne wojny - historie" to drugi po "Łotrze 1" z serii gwiezdnowojennych spin offów. Produkcja, która od samego początku stworzyła wokół siebie ogromne kontrowersje. Nie tylko ze względu na perypetie związane ze zmianą reżyserów, ale także ze sporymi wątpliwościami dotyczącymi Aldena Ehrenreicha. Pytania, czy młody aktor będzie w stanie zastąpić charyzmatycznego Harrisona Forda w roli Hana Solo, od samego początku pojawiały się wśród fanów uniwersum. Jak to wygląda ostatecznie?

Filmowe dzieło Rona Howarda, który na stanowisku reżysera zastąpił Phila Lorda i Chrisa Millera już podczas trwania zdjęć, opowiada o korzeniach i pierwszych przygodach Hana Solo, czyli przemytnika znanego wszystkim z klasycznej trylogii Gwiezdnych Wojen. Jednakże tutaj w rolę młodszej wersji zawadiackiego kapitana "Sokoła Millenium" wciela się wspomniany wcześniej Alden Ehrenreich. W związku z faktem, iż odtwórca roli tytułowej jest właściwie najważniejszym elementem tego filmu, warto od niego zacząć ocenę dzieła jako całości. Zatem, czy Alden Ehrenreich to idealny Han Solo? W mojej opinii niestety nie do końca. O ile trudno wyobrażać sobie, że młody aktor będzie idealną kopią Harrisona Forda, o tyle można mieć nadzieję, iż specjaliści odpowiedzialni za casting wybiorą kogoś, kto będzie dysponował chociaż jakąś częścią charyzmy legendarnego aktora. Idąc na film miałem właśnie takie minimalne oczekiwania. Niestety, okazuje się, iż odtwórca roli tytułowej wypada w filmie bardzo nierówno. Można to oczywiście tłumaczyć rozwojem postaci przemytnika do momentu, w którym spotykamy go w kantynie Mos Eisley, jednak nie sądzę, aby o to tutaj chodziło. Ehrenreichowi brakuje do Forda bardzo dużo i to zarówno, jeśli chodzi o poziom aktorski, ale także o umiejętność wzięcia na swoje barki opowiadanej historii, której jest przecież głównym bohaterem. Prawdziwy Han pojawia się w filmie tylko momentami, a jest tego zbyt mało aby uwiarygodnić w pełni tę postać. Wyraźnie na plus można jednak ocenić relacje pomiędzy Solo i Chewbacką, to głównie one ratują cały obraz i sprawiają, że można ocenić go jako niezłą przygodówkę umieszczoną we wszechświecie Gwiezdnych Wojen.

Samych "wojen" jest tu o wiele mniej, niż w pozostałych częściach sagi. Scenariusz odchodzi od wielkich, mających galaktyczne znaczenie potyczek, na rzecz małych, można powiedzieć kameralnych konfliktów. Ich sednem są zmagania przemytników, gangsterów i galaktycznych syndykatów, kradnących i szmuglujących nielegalne substancje. Jest to więc zdecydowanie inne spojrzenie na świat Gwiezdnych Wojen, niż we wcześniejszych filmach. Idąc o krok dalej, jest to wręcz ukłon w stronę fanów, którzy po spin-offach spodziewali się historii innego typu, bardziej rozbudowujących uniwersum od kuchni, niż epizody głównej sagi. Patrząc pod tym kątem z pewnością nie można odmówić Kasdanom znajomości galaktyki i jej historii, zatem w scenariuszu pojawia się wiele nawiązań, jak choćby Aurra Sing, Korelia, czy imperialna akademia na Caridzie. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły, pojawiają się także postaci z seriali animowanych, zatem samo utrzymanie spójności z resztą uniwersum wychodzi produkcji jak najbardziej na plus i jako fan, jestem z niego bardzo zadowolony.

Wiele nowych możliwości daje również pokazanie filmu od strony półświatka przestępczego, dzięki czemu możemy obejrzeć między innymi grę w sabacca, czy w końcu działania syndykatów na pograniczu władzy Imperium. Szkoda tylko, iż drzemiący w tym potencjał jest w dużej mierze popsuty przez dość oczywiste i mało zaskakujące prowadzenie akcji. W tej kwestii scenarzyści idą po najmniejszej linii oporu, wszystkie zwroty akcji są dość przewidywalne, a to co udało się osiągnąć w "Łotrze 1" w "Hanie Solo" niestety zawodzi. Mam tu na myśli fakt, iż w obu przypadkach dobrze wiemy jak to się wszystko skończy, gdyż oba filmy są niejako prequelami klasycznej trylogii. Jednakże, o ile w "Łotrze 1" losy bohaterów były pokazane w sposób bardzo emocjonujący, tak tutaj większość zagrożeń kreowana jest na siłę i, nawet w zamierzonych momentach, filmowi brak jest odpowiednio dużej dozy dramatyzmu, aby w pełni przejmować się przyszłością postaci pierwszo-, czy nawet drugoplanowych.

Val (Thandie Newton), czy Rio Durant (Jon Favreau) dostają tak mało czasu ekranowego, że bardzo ciężko im zbudować jakkolwiek interesujące postaci, a widzowi przyzwyczaić do ich obecności, lub choćby w minimalnym stopniu z nimi identyfikować. Droid L3 (Phoebe Waller-Bridge), będący nieco zbzikowanym towarzyszem Lando ma kilka humorystycznych scen, lecz równie szybko jak się pojawia, tak i znika z ekranu, pozostawiając uczucie rozczarowania i niedosytu zmarnowanym potencjałem. Wiele dobrego nie można też powiedzieć o występie Emilii Clarke w roli Qi'ry, której delikatnie drewniany związek z Hanem Solo niebezpiecznie zbliża się do tego, co widzieliśmy pomiędzy Anakinem i Padme w "Ataku klonów", a odgrywana przez nią postać interesująca robi się dopiero pod koniec filmu.

Zdecydowanie bardziej na plus dla filmu wychodzą postaci Drydena Vosa (Paul Bettany) i Tobiasa Becketta (Woody Harrelson), ale te portretowane są przez dwóch wyjadaczy, po których nie spodziewałem się niczego innego, jak dobrze dopracowanych ról. Największe pozytywne zaskoczenie to dla mnie jednak rola Donalda Glovera jako Lando Calrissiana, który jest wręcz idealnym odwzorowaniem swojego starszego poprzednika z klasycznej trylogii. Aktorowi rewelacyjnie udało się uchwycić sposób bycia, szarmanckość, zachowanie, czy nawet ton głosu Lando, którego znamy i lubimy. To właśnie postaci Lando i Chewiego kradną ten film i pozostawiają z pytaniami, czy nie dało się tego zrobić lepiej przy roli Hana Solo.

Poza uwagami dotyczącymi obsady, w filmie zabrakło mi też więcej szerokich planów przy przedstawianiu nowych planet, na których dzieje się akcja. Poprzednie filmy gwiezdnowojenne przyzwyczaiły nas do tego, że mogliśmy dobrze zaznajomić się z nowymi światami poprzez szerokie ujęcia krajobrazów, tutaj tego brakuje - czy to na Korelii, czy na Kessel, dostajemy jedynie bardzo wąskie ujęcia planów z małymi wyjątkami na koniec filmu, czy podczas sceny z pociągiem. Zastanawiam się, czy wynika to z faktu wcześniejszego wykorzystania budżetu na nieudane zdjęcia z poprzednimi reżyserami, a sam zabieg jest ratowaniem sytuacji, czy jest to celowe posunięcie producentów, mające na celu pokazać nam brudną część galaktyki, swoim klimatem nieco zbliżoną do "Łowcy androidów". Zdecydowanym plusem filmu jest bogactwo ras w nim pokazanych, przy których widać, iż nie są to stwory z komputera, a w większości solidne efekty praktyczne. Doskonała jest też sekwencja bitwy naziemnej na nieznanej planecie, pokazująca prawdziwy wojenny chaos, a także całość akcji w pociągu, które wizualnie dopracowane są ze wszystkimi szczegółami. O wiele mniej mamy tu akcji w kosmosie i bitew ze statkami kosmicznymi, ale to co dostajemy w Wirze i Otchłani z "Sokołem Millenium" też jest bardzo zadowalające.

Ze smutkiem muszę przyznać, iż jest to już drugi film z Gwiezdnych Wojen po "Ostatnim Jedi", w którym zawiodła mnie muzyka. John Powell nie staje na wysokości zadania i jedynie nadgryza potencjał, który dają filmy z uniwersum Star Wars. Motywy najbardziej wpadające w ucho to te, skomponowane przez Johna Williamsa lub zapożyczone od niego. Nowe motywy stworzone przez Powella nie zachęcają zbytnio do powrotu do nich podczas przesłuchiwania albumu. Jeśli chodzi o to, zdecydowanie lepszą pracę wykonał Michael Giacchino w "Łotrze 1" - może należy się zastanowić, czy nie warto zatrudnić go na stałe do uniwersum Gwiezdnych Wojen?

Podsumowując, dla mnie "Han Solo. Gwiezdne wojny - historie" to przede wszystkim zmarnowany potencjał. Oczywiście film broni się jako dobra przygodówka osadzona w naszym ulubionym uniwersum, jednak po Gwiezdnych Wojnach trzeba spodziewać się więcej i to zarówno jeśli chodzi o casting, poziom aktorski, jak i sposób opowiadania historii. Nie oznacza to jednak, iż ta produkcja jest filmem bardzo złym - zwyczajnie gdzieś z tyłu głowy mam przeczucie, że można było zrobić to lepiej. Pomimo oczywistych wad i niedopracowania pod pewnymi względami na film warto wybrać się dla samego rozszerzenia wszechświata i dla jego strony wizualnej. Natomiast jeśli pogłoski o jego sequelach okażą się prawdziwe, to z bardzo wielką chęcią udam się zobaczyć przygody Chewiego i Lando, i będę miał także nadzieję, iż Alden Ehrenreich dopracuje do tego czasu swój warsztat aktorski.


Recenzja Mastera

Dookoła Solo były ogromne zamieszania takie jak zmiana reżyserów, czy rzekome problemy aktorskie z Aldenem Ehrenreichem. Podchodziłem do nich z ogromnym dystansem i zaufaniem do umiejętności Aldena - to bardzo dobry aktor i wyciąganie przedwczesnych wniosków na temat filmu przed seansem jest zawsze złym pomysłem. Spin offy to filmy, na które czekam o wiele bardziej jak na epizody - twórcy mają większy wachlarz możliwości, a w takich sytuacjach potrafią powstawać świetne filmy. Czy Solo dobrze wykorzystał swoje możliwości? Z grubsza tak. Czy Solo to dory film? Zdecydowanie tak.

Jedną z najsilniejszych stron filmu jest aktorstwo. Młody Han Solo wyszedł świetnie. Z moich obserwacji wynika, że niektórzy narzekają na rolę Ehrenreicha z wątpliwych powodów. Przy negatywnych opiniach jego występu słyszałem komentarze, że to już nie jest Han Harrisona Forda. No oczywiście, że nie jest. Alden miał zagrać Hana Solo, a nie Harrisona Forda. W filmie dostaliśmy młodego, głodnego przygody przemytnika, który dopiero później stanie się bohaterem, w którego wcielił się Ford. Ehrenreich zdał mój egzamin - to dobry Han Solo.

Prawie wszystkie kreacje aktorskie przypadły mi do gustu. Qi’ra Emilii Clarke - bohaterka zapowiadająca się tylko jako “dziewczyna głównego bohatera” - okazała się być nie taką banalną postacią. Donald Glover świetnie zagrał młodego Landa. Od pierwszego pojawienia się na ekranie, widać, że Glover czuje postać Calrissiana. Jedyna rola, do której mam mieszane uczucia to główny przeciwnik Hana - Dryden Vos zagrany przez Paula Bettany’ego. Zabrakło mi tu nieco charyzmy i charakteru w tej postaci - niestety wyszła dość bez wyrazu. Jednak nie popsuło mi to przyjemności z oglądania filmu.

Innym problemem filmu jest montaż. Kilka razy czułem, jakbym ze sceny na scenę przenosił się do innego filmu. Zapewne jest to spowodowane próbą pogodzenia obu wizji reżyserskich, by nie zmarnowało się wszystko, co nagrali Lord i Miller. Dodatkowo, filmie pojawiło się kilka nowych lokacji takich jak Korelia czy Kessel. Delikatnie rozczarowujące było jak potencjał owych planet został w pewnym sensie zmarnowany. W większości ujęcia były bardzo wąskie. Oczywiście nie ingerowało to w płynność scen, ale miło by było pooglądać w tle coś ciekawszego i nowego. Natomiast solidną częścią filmu okazała się być ścieżka dźwiękowa. Nie znajdziecie tam niesamowitych tematów, które wpadną Wam w ucho na zawsze, ale Johnowi Powellowi udało się napisać świetny, subtelny akompaniament do do filmu.

Solo to nie jest film idealny, jednak mimo wszelkich wad, to nadal bardzo dobry film przygodowy o Hanie Solo. Wartka akcja, świetne aktorstwo i dużo nawiązań do filmów i EU czynią ten film zdecydowanym sukcesem. Harrison Ford już raczej by nie wracał do roli Hana, także pozostaje się cieszyć, że rola tego najsłynniejszego koreliańskiego przemytnika trafiła w dobre ręce. Nie mogę się doczekać drugiego seansu, by zobaczyć czy te odczucia się utrzymają.


Recenzja ogóra

Wokół produkcji „Hana Solo. Gwiezdne wojny - historie” tyle się wydarzyło, że można by o tym nakręcić niejeden film dokumentalny, ukazujący momentami absurdy produkcji. Wiele informacji jakie do nas fanów dochodziły, często były zmieniane przez media, siejąc tylko jeszcze większy strach i zdezorientowanie wśród fanów. Czekając na seans byłem pełen obaw i bardzo bałem się, po tym wszystkich co usłyszałem, że dostaniemy naprawdę bardzo kiepski film. Dobrze, że się myliłem.

„Han Solo” to drugi spin-off Gwiezdnych Wojen, opowiadający o początkach „kariery” młodego awanturnika, który w przyszłości zostanie generałem, bohaterem Rebelii (a nawet i ojcem). Bez wątpienia można go nazwać awanturniczą przygodówką w kosmosie. W przeciwieństwie do „Łotra 1”, Ron Howard w swoim filmie (który przejął po zwolnieniu Phila Lorda i Chrisa Millera ze stołków reżyserskich) starał się utrzymać ten typowy brud galaktyki znany z Oryginalnej Trylogii, ale przy okazji unikać wielkiego patosu z pierwszego spin-offa. I udało mu się zrobić film, który dostarcza rozrywkę, klasyczny klimat Gwiezdnych Wojen a dodatkowo dołożył sporą dawkę humoru. Czasami coś zgrzyta, coś nie pasuje, ale prawdę mówiąc nie jestem do końca przekonany czy mi to przeszkadzało. Po pewnym czasie przestałem zwracać uwagi na pewne niedoróbki czy niedociągnięta. Ron Howard w moich oczach został typowym strażakiem, który woli ugasić tlący się wciąż ogień i zacząć dalej robić swoje, niż próbować zbudować coś z spopielonych fundamentów. Na szczęście klimat udało się utrzymać do końca i za to czapki z głów dla pana Howarda, bo nie miał łatwo.

Nie moglibyśmy rozmawiać o Hanie Solo, gdyby nie aktor wcielający się w jego młodszą wersję, czyli Alden Ehrenreich, przed którym bez wątpienia stało najtrudniejsze zadanie - zastąpić Harrisona Forda w jego roli życia. O ile miałem obawy o wygląd filmu, walory techniczne czy muzyczne to do castingu już nie. Czasem zastanawiałem się czy twarz aktora będzie mi przeszkadzać podczas seansu, ale wystarczyło kilkanaście minut i na nowo polubiłem się z Hanem Solo, tym razem jednak z jego młodszą wersją. Alden daje radę, a przynajmniej na tyle, aby go nie wytykać palcami. Przechodząc dalej warto zatrzymać się przy najlepszym duecie w galaktyce, czyli Lando Calrissian (Donald Glover) i jego droid(ka) L3-37 (Phoebe Waller-Bridge). Pierwszy jest narcyzem zapatrzonym w siebie i swój statek, przy okazji jest oszustem i kobieciarzem. Druga jest droidem o rozwichrzonej osobowości i o dziwnym oczekiwaniach od świata. Kilka razy uśmiechnąłem się pod nosem słysząc jej kwestię, które tak idealnie mogą uderzyć w „prawdziwych fanów”. Nie wiem czy był to zamierzony zabieg twórców, ale takie puszczanie oczka podoba mi się. Postaci Drydena Vosa (Paul Bettany) i Tobiasa Becketta (Woody Harrelson) są dobrze zagrane, ale nie są to wybitne role tych dwóch panów. Oczy po seansie nie będą boleć, ale mam świadomość tego, że wiele osób nie do końca będzie wiedziało jak opisać te postacie, choć obaj mają swoje momenty. Na szczęście jest Chewbacca (Joonas Suotamo), który wręcz dosłownie zaznacza swoją obecność na ekranie a i jego relacja zarówno z Hanem jak i pozostałymi bohaterami iskrzy od jego pierwszego pojawienia się ekranie. Ten Chewbacca to mój ulubiony Chewbacca w filmowych Gwiezdnych Wojnach. Trochę gorzej jest już z pozostałymi, o ile Qi’ra (Emilia Clarke) jest jeszcze dobrze zagrana to pozostali bohaterowie mają za mało czasu ekranowego aby się wykazać czy rozwinąć swoją rolę, jednak pomimo tego bohaterowie są wprowadzenie bardzo dobrze, co pozwala uniknąć zagubienia, które można było odczuwać momentami w „Łotrze 1”.

Nie byłoby ciekawej historii do opowiedzenia, gdyby nie panowie Lawrence i Jonthan Kasdanowie. Pierwszego nie trzeba nikomu przedstawiać, drugi natomiast to jego syn, który jak podkreśla jest wielkim fanem. To zapewne dzięki niemu w filmie mamy tyle odniesień do nowego kanonu zarówno do filmów jak i do książek, komiksów a na serialach animowanych kończąc. Jeśli myśleliście, że w poprzednim spin-offie fan service wylewał się z ekranu, to tutaj przygotujcie się na prawdziwą powódź. Historia wymyślona przez Kasdanów przedstawiona jest w przeróżnej scenerii, mamy tutaj takie planety jak Korelia czy Kessel, bez których historia o młodym Hanie nie miałaby racji bytu jak i nowe. Wszystko to przepełnione jest rasami obcych, zarówno nowymi, jak i zapewne ku uciesze nie jednego fana, starymi. Największym minusem jest jednak przedstawienie danej lokacji - wszystkie wydają się małe i ciasne. Tak jakby miały być zbudowane na styk, tak aby pomieścić tylko aktorów i załogę twórców. Praca samej kamery jak i cięcia nie pomagają w odbiorze filmu, było parę momentów, gdzie wydawało się, że można przejechać jeszcze kilka metrów w bok, ale operatorzy pewnie już od dawna oparci byli o ścianę ze scenografii, która ograniczała ich ruchy. Efekty specjalne są dobre, ale nie jest to już chyba ten czas, gdy po każdym kolejnym filmie z serii można było spodziewać się czegoś przełomowego. To poziom ILM znany praktycznie od „Przebudzenia Mocy” - szału nie ma, ale wstydu tym bardziej. Na szczęście o wiele więcej ciepłych słów można napisać o muzyce, która w końcu do mnie trafiła. John Powell stworzył niezwykle ciekawą i oryginalną ścieżkę dźwiękową do filmu, jednak obawiam się, że podczas postprodukcji oberwało się muzyce. Jestem pewien, że gdyby w niektórych scenach podgłośnić to co stworzył Powell, dać muzyce wyjść do przodu to śmiało moglibyśmy mówić o tym, że w końcu ścieżka dźwiękowa w Gwiezdnych Wojnach jest kolejnym bohaterem historii a nie tylko jej tłem. Wsłuchajcie się w nią podczas seansu a usłyszycie niejedną miłą niespodziankę.

„Hana Solo. Gwiezdne wojny - historie” to film, który był skreślony przez fanów jeszcze zanim twórcy zaczęli nad nim pracować. A szkoda, bo zapewne wielu z Was pójdzie na seans z uprzedzeniami, które głęboko zakorzenione łatwo nie wyjdą. Han Solo to film, który ogląda się jak dobry film przygodowy, jednak równie dobrze można by niektóre sceny rozszerzyć, dokręcić nowe a cały materiał pociąć na kilka 45-minutowych odcinków i wypuścić jako miniserial o gangsterach w odległej galaktyce. W moim odczuciu bliżej temu do skondensowanej wizji miniserialu niż do pełnoprawnego filmu. Nie dlatego, że to zły film, ale dlatego, że po prostu chciałbym w tym świecie, w świecie Hana Solo spędzić więcej czasu niż mi było dane. Tutaj nawet każda kwestia, gest czy scena dostaje drugiego znaczenia, jeśli zestawi się je z tym co znamy z Oryginalnej Trylogii.

Zapnijcie pasy bo będziecie się dobrze bawić.

Ma co do tego bardzo dobre przeczucia.


TAGI: Bastionowe recenzje (66) Han Solo (spin-off) (26)
Loading..