TWÓJ KOKPIT
0

Klony atakują, Lucas wygrał :: Atak klonów

Dawno, dawno temu, gdy moja macierzysta redakcja mieściła się jeszcze w starej siedzibie (w której ongiś pocałował klamkę Sylwester Latkowski), po naszych korytarzach błądziły czasami potworzyce z położonej w tym samym budynku telewizji Polsat. Nazywaliśmy je klonami, albowiem nie szło ich absolutnie rozróżnić: wszystkie były jednakowo tandetne i jednakowo głupie. Wszystkie miały trzyosobowy makijaż, włosy blond z odrostami, sztuczną biżuterię oraz intensywnie wyeksponowane drugorzędowe cechy płciowe, odwracające szczęśliwie uwagę od twarzy. Zarówno pojedynczo, jak i w masie były absolutnie nie do zniesienia. Toteż gdy w Sieci gruchnęła wiadomość, że drugą część "Gwiezdnych wojen" ochrzczono mianem: "Atak klonów", poczułem się jakby niepewnie.

Szczerze mówiąc, nie wiem, czy poza George`em Lucasem komukolwiek spodobał się ten tytuł. Nie dość, że sam w sobie niezbyt efektowny, to jeszcze budzi skojarzenia z humbugami klasy C w rodzaju "Inwazja morderczych pomidorów". Rozmieszczone w kinach i w Internecie zajawki również nie skłaniały do tego, by spodziewać się rewelacji. Zwłaszcza po gigantycznej wpadce, jaką okazało się "Mroczne widmo". Dlatego na pokaz prasowy "Ataku..." wybrałem się z dużą (delikatnie mówiąc) dozą rezerwy. I zostałem za to słusznie ukarany. Okazało się bowiem, że Lucas wyciągnął odpowiednie wnioski ze swej porażki, podciągnął się w reżyserskim rzemiośle i nakręcił znakomity film w najlepszym stylu dawnych "Gwiezdnych wojen". Naprawdę! Po seansie większość znanych mi żurnalistów, których mam powody podejrzewać o głęboką sympatię dla starej trylogii, zgłosiła gotowość natychmiastowego obejrzenia "Ataku klonów" po raz drugi, gdyby tylko trafiła się taka okazja. Niżej podpisany również.

Żarty na bok: jestem w nie lada kłopocie, bo nawet jeśli bardzo chciałbym przyczepić się do czegokolwiek w "Części II", to nie bardzo mam do czego! Spośród trzech fantastycznych blockbusterów, jakie w tym roku weszły na ekrany naszych kin, "Atak..." pod każdym względem zostawia w tyle obydwie przesłodzone bajeczki dla grzecznych dzieci: zarówno tę, która nie udaje, że jest czymś więcej, jak i tę, która pozuje na Bóg wie jaki moralitet. Lucas po prostu dał swoim widzom to, czego najbardziej chcieli - nie zapomniał przy tym o kilku bardzo przyjemnych niespodziankach. Aha, od razu może powiem, że Jar Jar Binks pojawia się wszystkiego w trzech scenach, a łączny czas jego obecności na ekranie nie przekracza pięciu minut.

"Atak klonów" skonstruowany jest według klasycznej reguły: zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie wzrasta. Zamach na senator (już nie królową!) Amidalę sprawia, iż z rozkazu kanclerza Palpatine'a przydzieleni jej zostają do ochrony rycerze Jedi: mistrz Obi-Wan Kenobi i jego młody padawan Anakin Skywalker. Wkrótce potem tajemniczy skrytobójca ponawia próbę wyeliminowania Amidali z grona żywych, wpuszczając jej do łóżka jadowite robale (bueee!!!). Ale nie z rycerzami Jedi takie numery! Obi-Wan i Anakin ruszają w pogoń za zamachowcem (a raczej, jak się okazuje, zamachowczynią) - i wtedy dopiero Lucas pokazuje, na co go stać. Pościg latającymi samochodami wśród niebotycznych wieżowców Coruscant dosłownie wciska w fotel; sprawia przy tym wrażenie, jakby reżyser obejrzał analogiczną scenę w "Piątym elemencie" i postanowił pokazać Bessonowi, jak to robią lepsi. Zwieńczeniem owego pościgu jest kapitalna sekwencja nawiązująca jawnie do "Blade Runnera" (bez szczegółów, bo nie chcę zepsuć zabawy). Nie pierwsza to zresztą aluzja do filmu Scotta: w "Mrocznym widmie" pod niebem Coruscant latały spinnery żywcem wyjęte z Los Angeles A.D. 2019. Miał to być jakoby ukłon ze strony Lucasa za wykorzystanie sylwetki Sokoła Millennium w "Łowcy androidów" (kto ciekawy, niech się przyjrzy: jaki kształt ma dach komendy policji?). Miły gest, ale słabo widoczny, bo bez szkła powiększającego spinnerów na ekranie dojrzeć nie sposób. Dlatego w "Ataku klonów" odwołanie do "Łowcy..." jest na tyle wyraźne, że każdy je zauważy.

Co dalej? Oczywiście w scenariuszu pojawia się wątek romansowy Anakina i Amidali. Wbrew temu jednak, co sugerowałyby zwiastuny, nie dominuje on w filmie. Dzieje się tak dlatego, że zupełnie niespodziewanie "Atak..." zamienia się w policyjny thriller! Poważnie. Obi-Wan niczym rasowy detektyw prowadzi śledztwo w sprawie powtarzających się zamachów: chodzi po mieście, przepytuje informatorów (cudowna scena w barze szybkiej obsługi), zagłębia się w komputerowe archiwa, no i oczywiście wpada na trop grubego spisku. Co się dalej dzieje, nie zdradzę, bo dzieje się dużo, a obejrzeć warto (parę postaci, które wydawało się, że znamy doskonale, pokaże się od zupełnie nieoczekiwanej strony).

Wspomnę może tylko, że całkiem sporo jest w "Części II" nawiązań do starej trylogii. Poznajemy Larsa i Beru, którzy w przyszłości staną się przybranymi rodzicami Luke'a (jest oczywiście przypominająca igloo chatka na pustyni). Pojawia się dziesięcioletni Boba Fett (i od razu źle mu z oczu patrzy). R2-D2 i C-3PO nareszcie dokazują w duecie. A kiedy Obi-Wan mówi do Anakina: "Mam wrażenie, że kiedyś przez ciebie zginę", przypomina mi się tekst asteriksowskiego Juliusza Cezara: "Brutusie, przestań bawić się nożem! Jeszcze kogoś skaleczysz".

Kto ma świeżo w pamięci "Władcę Pierścieni", ten ucieszy się jak dziecko, widząc Christophera Lee w roli hrabiego Dooku - gwiezdnowojennego Sarumana. Różnica między tymi dwiema postaciami jest głównie taka, że u Tolkiena czarodziej prowadził hodowlę orków Uruk-hai, Dooku zaś produkuje bojowe droidy. I również wydaje mu się, że ma nieograniczoną władzę, podczas gdy tak naprawdę jest tylko narzędziem w rękach potężniejszego od siebie tyrana. Nawet dynamiczne najazdy kamery na fabryczkę hrabiego budzą skojarzenia z bardzo podobnymi ujęciami murów Orthanku u Petera Jacksona.

Na tym zresztą nie koniec filmowych cytatów. Coś dla siebie znajdą m.in. wielbiciele Indiany Jonesa, jest też scena jako żywo kojarząca się z "Gladiatorem". Lucas dał też szansę paru aktorom na stworzenie charakterystycznych, zapadających w pamięć ról. Znakomity jest Temuera Morrison w roli Jango Fetta, tatusia Boby. O Christopherze Lee już wspominałem. Natomiast gdy Samuel L. Jackson jako Mace Windu wyjmuje miecz świetlny i oznajmia "This party is over", od razu wiadomo, że z tym facetem lepiej nie zaczynać.

Mógłbym jeszcze długo snuć pieśni pochwalne na temat "Ataku klonów", tym bardziej że po seansie nie wróciłem jeszcze w pełni na ziemię. Powiem więc tyle: idźcie do kina i przekonajcie się sami! Przyznam się, że teraz nawet innym okiem patrzę na "Mroczne widmo". Jako samodzielny film egzaminu toto nie zdaje, ale jako wstęp do drugiej części - czemu nie? Będzie okazja odświeżyć wrażenia, jako że wspomniany przeze mnie na samym początku Polsat pokaże za parę dni "Phantom Menace". Pozostaje tylko mieć nadzieję, że George Lucas nie spocznie na laurach przy kręceniu "Części III" (ja tam nie mogę się już doczekać). Tylko tytuł mógłby wymyślić jakiś lepszy...


Krzysztof Lipka-Chudzik
Felieton z cyklu KoLeC w obiektywie
Tekst opublikowany za uprzejmością Stopklatki.


TAGI: Bastionowe recenzje (66) Epizod II: Atak klonów (65) Stopklatka (3)
Loading..