Nie można zaprzeczać, ze japońskie filmy wytwórni Toho zawsze inspirowały George’a Lucasa i świat „Gwiezdnych Wojen”. Oni wyprodukowali wiele najlepszych filmów Akira Kurosawy („Siedmiu samurajów”, „Ukryta forteca” i wiele innych), ale także wyprodukowali filmy z cyklu „Godzilla”. „Godzilla” była odpowiedzą science-fiction na testy nuklearne i kulturę Japonii latach po II wojnie światowej. Godzilla to olbrzymie, prehistoryczne monstrum które zostało ożywione przez testy nuklearne, a potem wyłoniło się z wody i wyrównywało miasta.
Oryginalny film z 1954 (w Japonii wydany pod tytułem „Gojira”) rozpoczął nową falę w filmach o potworach, tworząc fenomen filmów Kaiju, w których zawsze masywne potwory niszczyły wszystko, co spotkały na swojej drodze. Te wszystkie zniszczenia stały się po części inspiracją dla każdej ery „Gwiezdnych Wojen”.
Nie można zignorować wpływu „Godzilli” na „Powrót Jedi”. Rancor według oryginalnej koncepcji miał być zagrany przez człowieka w kombinezonie, efekt taki jak Godzilla. Zagrał go nawet czarodziej od efektów specjalnych Phil Tippet. Jeśli obejrzycie dokument „From Star Wars to Jedi” możecie nawet zobaczyć Tippeta w akcji, który nosi na sobie pełny kostium rancora. Co prawda postać rancora została zmniejszona do takiego rozmiaru, że Tippet mógł nią poruszać ręką, a nie całym ciałem, ale efekt człowieka w kostiumie z oryginalnej „Godzilli” był z pewnością inspiracją walki Luke’a z tym mierzącym trzydzieści stóp monstrum.
Ale na tym nie kończą się powiązania z „Godzillą”. Ci z was, którzy są fanami serialu „Wojny klonów” z pewnością pamiętają odcinek zatytułowany „The Zillo Beast”. Osadzony na Malastare, gdzie siły Republiki dowodzone przez Jedi testują nową broń, która ma zneutralizować droidy, ale zostawić całe biologiczne życie nienaruszonym. Te testy superbroni niespodziewanie wyzwalają na planecie Dugów starożytne stworzenie, o którym myślano, że wyginęło, Bestię Zillo. Nawet nazwa Bestia Zillo nawiązuje do Godzilli. Przynosi ona zniszczenie na Malastare dopóki Jedi nie będą w stanie poradzić sobie z potworem. To jeden z najśmieszniejszych odcinków „Wojen klonów”, w którym pozwolono sobie na to by był kompletnym filmem o potworze w regularnym odcinku serialu. Nawet plakaty tego odcinka miały przypominać stare plakaty do filmów Kaiju.
A dla tych którym podobała się najnowsza inkarnacja Godzilli, jest coś extra-specjalnego na horyzoncie. Gareth Edwards, człowiek który stał za kamerą nowej „Godzilli” robi samodzielny film „Star Wars”, który napisze Gary Whitta. Ile będzie on mieć wspólnego z filmami o potworach jak Godzilla? Tego nie wie nikt. Ale z pewnością jeśli w opowieści zostanie przywołana walka z wielkim potworem, Edwards jest odpowiednim człowiekiem, który sprosta temu zadaniu.
Każde pokolenie może pokochać filmy o Godzilli za wiele rzeczy. Obejrzałem niektóre z nich z moim 12-letnim synem i wzbudziły one u niego zdrową fascynację gigantycznymi potworami.
Gdybym mógł się cofnąć do 1977 i pokazać siedmioletniemu Tony’emu, superfanowi „Star Wars”, kopię książki „The Adventures of Luke Skywalker, Jedi Knight”, głowa Tony’ego wybuchłaby niczym Gwiazda Śmierci. Podczas mojej kariery wiele razy odczuwałem wpływ oryginalnych filmów na moją rozrastającą się wyobraźnie młodego artysty i pisarza. Moje dziecięce uwielbienie tych filmów ewoluowało w zamiłowanie mistycznych opowieści. Prawdę mówiąc, gdy rozwijałem „Kroniki Spiderwick” często używałem „Gwiezdnych Wojen” jako stenografii by wyjaśnić punkty fabuły czy archetypy postaci. Na przykład Hogsqual (hobgoblin oportunista) był oznaczony jako nasz Lando Calrissian. Podobnie w „Spiderwick” eksplorowaliśmy tematy gniewu i tego jak może wpływać, na kontrolę czy czyjeś akcje, nie inaczej jak Ciemna Strona Mocy. Natomiast jako ilustrator staram się, by autentyczne budowanie świata widoczne w uniwersum George’a Lucasa było obowiązkowym składnikiem, który przesiąka moje wszystkie książki.
Gdy Lucasfilm poprosił mnie, bym wziął wizjonerskie koncepty Ralpha McQuarriego i opowiedział na nowo historię Luke’a Skywalkera dla młodszych czytelników, to było więcej niż honor dla mnie. Podziwiałem prace Ralpha, odkąd po raz pierwszy skopiowałem jego rysunki z mojej własnej kopii The Art Of Star Wars (tej z oślimi uszami). A ponieważ nie ma go już wśród nas, chciałem oddać hołd dziedzictwu Ralpha, więc zasługuje on na to by nowe pokolenie poznało jego bogaty, artystyczny geniusz. Chciałem by jego malunki zostały reprodukowane w największej możliwej skali, a każda strona rozkłada się w jego niewątpliwą paletę. Dla tych większych obrazów, uprosiłem ludzi z archiwów Lucasfilmu by przygotowali skany wysokiej rozdzielczości jego oryginalnych dzieł. To coś co jest normą w produkcji i projektowaniu książek z obrazkami, ale nie było zrobione z pracami Ralpha (!).
Mam nadzieję, że w „The Adventures of Luke Skywalker, Jedi Knight” przyjaciele fani, zarówno młodzi jak i starzy, poczują dokładnie to samo kiedy po raz pierwszy weszli w… odległą galaktykę.
Nie mogę się cofnąć do 1977, ale mogę powiedzieć, że to jest 40-coś jest na księżycu Endor. Nie tylko mogę dzielić się moją ulubioną opowieścią z dzieciństwa z moją siedmioletnią córką, ale też mogę dodać specjalną limitowaną edycję tej książki do mojej domowej biblioteki „Star Wars”. Limitowana wersja zawiera trzy dodatkowe rysunki McQuarriego, które zostały wybrane sponad 200 obrazów przechowywanych w archiwach Lucasfilmu. Wybrałem te obrazy, które moim zdaniem oddawały najpełniej zakres możliwości Ralpha, od zręcznych statków kosmicznych walczących nad Gwiazdą Śmierci po bujne środowisko Dagobah, czy bezwzględne gangi obcych łowców nagród spacerujących przy zachodzie słońca na Bespin. Wiec usiądź sobie ze swoim młodym Padawanem (lub wewnętrznym Jedi) i baw się słowami i obrazami z oryginalnej klasycznej trylogii „Gwiezdnych Wojen”. I niech Moc będzie z tobą.
W drugim sezonie "The Clone Wars" rozmiar stworzeń waha się od tych wielkości robali, do behemotów wielkości statków kosmicznych. Twórcy ponownie przedstawiają nam wariacje na temat starych przeciwników i zaskakują pomocnymi bestiami, które są naprawdę dziwaczne. Poniższe potwory są dodatkiem do tych z sezonu pierwszego i występują we wszelkich rozmiarach, kształtach, oraz mają różnorakie nawyki żywieniowe.
Robak mózgowy
Robaki mózgowe są jednymi z najbardziej makabrycznych organizmów, które wślizgnęły się do "Gwiezdnych Wojen". Gargantuiczna geonosiańska królowa Karina Wielka (głosu użycza jej Dee Bradley Baker) używa ich, by zarządzać swoimi podwładnymi. Żółte robaki wślizgują się do organizmu nosiciela poprzez nos, usta, trąbę lub inny dostępny otwór twarzowy, przez co przejmują kontrolę nad systemem nerwowym w imieniu złej królowej. Co gorsza, Karina kontroluje armie nieumarłych Geonosian przy pomocy robaków (albo "dzieci", jak je zwie), dzięki którym atakuje żołnierzy-klonów. Gdy w końcu czoła stawiają jej nasi bohaterowie, królowa wymyśla plan, by zainfekować diabolicznymi robakami nie tylko armię klonów, lecz także zakon Jedi.
Robaki mózgowe pojawiają się w dwóch odcinkach, "Legacy of Terror" oraz "Brain Invaders". Podwójna dawka katakumb, insektoidalnych zombie, robaków mózgowych i należącej do królowej torby na jaja czynią z nich jedne z najobrzydliwszych odcinków "The Clone Wars".
Reek
Pojedynczy reek pojawił się w "Ataku klonów". Podobnie jak skaldery z sezonu pierwszego, inspiracją dla reeków było prehistoryczne stworzenie z prawdziwego świata, znane jako placerias, choć ten konkretny placerias jest również krzyżówką z kosmicznym bykiem. Rzeźbiarz-konceptualista Michael Patrick Murnane zaprojektował mierzące siedem stóp unikalne rogi zwierzęcia, aby sprostać wymaganiom historii dziejącej się na geonosiańskiej arenie, którą wymyślił George Lucas. Artysta z Lucasfilm Animation, Pat Presley, później przerobił reeka, aby pasował do stylu "The Clone Wars".
W odcinku "The Deserter" generał Grevous rozbija się na planecie Saleucami i z braku lepszego środka transportu, dosiada reeka. W przeciwieństwie do geonosiańskiej areny, tu widzimy posłuszną stronę tych stworzeń. Wydaje się, że reeki są naprawdę całkiem przyjazne - nawet droidy bojowe narzekają, że nie mogą się na nim przejechać!
Kowakiańska małpojaszczurka
Czasami czynnik, który czyni z czegoś potwora, zależy od punktu widzenia. Choć były niewielkich rozmiarów, R2-D2 i C-3PO na pewno pomyśleli, że kowakiańskie małpojaszczurki to małe, okropnei bestie. Zwierzak Jabby, Salacious Crumb, był pierwszą i jedyną małpojaszczurką, jaką widzieliśmy w "Gwiezdnych Wojnach". Bezlitośnie dręczył dwa droidy, gdy były w niewoli u Hutta.
Dopiero później poznaliśmy pirata Honda Ohnakę i jego małpojaszczurki, braci Pilfa i Pikka. Wówczas zobaczyliśmy, że te stworzenia są nie tylko brudnobrązowe, lecz także czerwono-zielone i żółto-niebieskie. Małpojaszczurki wywodzą się z planety Kowak, aczkolwiek dzięki handlowi rozprzestrzeniły się na innych światach. Są całkiem sprytne i można wytrenować je tak, by wiernie służyły panom jako złodzieje, szpiedzy i aby przeszkadzały wrogom podczas walki. To czyni z tych figlarnych istot obiekt szczególnie pożądany w półświatku.
Pikk - żółto-niebieski i przemawiający głosem Matta Lantera - pojawia się w odcinkach "Bounty Hunters", "Bound for Rescue" i "A Necessary Bond".
Pilf, który jest czerwono-zielony i w którego wciela się Dee Bradley Baker, pojawia się w "Dooku Captured", "The Gungan General", "Bound for Rescue" i "Revival".
Bezimienne małpojaszczurki występują też w "Lightsaber Lost", "Lethal Trackdown", "Slaves of the Republic" i "Escape from Kadavo".
Rankor leśny
Choć różne typy rankorów pojawiły się w powieściach, komiksach i grach wideo, to dzięki "The Clone Wars" ponownie zobaczyliśmy tę istotę na ekranie od czasów ikonicznej sceny w pałacu Jabby w Epizodzie VI.
Rankory leśne rozpoczęły życie jako kreskówkowa wersja klasycznej bestii z "Powrotu Jedi". Zgodnie z sugestią Dave'a Filoniego, artysta Kilian Plunkett dał temu niebieskiemu stworzeniu pokrytą rogami skorupę, przez co stało się ono nowym gatunkiem przypominającym Gamerę ze starych filmów o Godzilli. Pierwotnie rankor leśny pojawił się w scenie na Teth w filmie pełnometrażowym. Na grzbiecie zwierzęcia toczyła się dramatyczna walka na miecze świetlne, choć ostatecznie została wycięta (ale jest dostępna w wersji blu-ray).
Choć wskrzeszone w sezonie drugim, te niesamowite stworzenia widać tylko przez chwilę, gdy przechodzą koło Anakina, Obi-Wana i Ahsoki w "Bounty Hunters". Godny uwagi jest fakt, że widzimy tu dzikie rankory wędrujące w rodzinnej grupie w ich naturalnym środowisku. Wiodąc swoje życie z dala od ograniczeń gangsterskich pałaców, prawdopodobnie nigdy nie skosztowały tłustego gamorreańskiego strażnika.
Tee-mus
Tee-musy to wysokie zwierzęta stadne po raz pierwszy widziane w "Bounty Hunters". Felucjańscy farmerzy używają ich na plantacjach nysillinu w cieniu weequayańskich piratów. Tee-musy to unikalna mieszanka cech ziemskich stworzeń: mają długie nogi jak konie, szeroką głowę i rogi jak bawół oraz mały, chwytny ryjek jak tapir. Ich okrzyki słychać na długich dystansach, co czyni z nich idealnych przekaźników ostrzeżeń i innych sygnałów.
Tee-musy są znane jako wierne i pracowite zwierzęta, dzięki czemu przewieziono je na wiele planet. Można je łatwo zauważyć na Balnabie, Florrum i Onderonie, co widać w "Nomad Droids", "A War on Two Fronts", "Front Runners", "The Soft War", "Tipping Points" i "A Necessary Bond".
Bestia zillo
Bestie zillo niegdyś przemierzały planetę Malastare, gdzie te mierzące 300 stóp [ok. 90 metrów - przyp. tłum.] potwory siały spustoszenie na Dugach. Myśleli oni, że zillo wyginęły, ale podczas testu republikańskiej broni ukazała się podziemna jaskinia, gdzie ostatnia bestia leżała uśpiona... aż do teraz.
Pomysł na bestię zillo pochodzi bezpośrednio od George'a Lucasa. Ponownie czerpiąc inspirację z filmów o Godzilli, Dave Filoni narysował pierwszy szkic, który został później udoskonalony przez artystów z Lucasfilm Animation, Randy'ego Bantoga i Le Tanga. Bestia ma unikalną anatomię, z trzema kończynami z tyłu i trzema z przodu, które są umieszczone wokół grzbietu i ogona. Potwór posiada cechy zarówno jaszczurki, jak i robaka. Nie ma kości, dzięki czemu może wyginać kończyny i ogon w każdym kierunku. Jego łuski są nie do przebicia - nawet przez miecz świetlny. W połączeniu z ogromnym rozmiarem, ta kombinacja czyni z bestii zillo jedną z najstraszliwszych istot we wszechświecie "Gwiezdnych Wojen".
Potężna zillo była bohaterką tylko dwóch odcinków: "The Zillo Beast" i "The Zillo Beast Strikes Back". Czy pewnego dnia zobaczymy "The Return of the Zillo Beast"? Wszystkie oczy są zwrócone na Dave'a Filoniego...
Insektomorf
W "The Zillo Beast" Dugowie na Malastare dosiadają dziwnych stworzeń zwanych insektomorfami. Dziwaczne stworzenia wyglądają jak skrzyżowanie pomiędzy śpieszką a żabą drzewną, chociaż ich pozornie "odwrócona" anatomia w pewnych aspektach jest podobna do tej Dugów. Mają długie, potężne kończyny tylne, znad których wystaje ich tułów, a także wrzecionowate kończyny przednie umieszczone po obu stronach oczu i ust. Insektomorfy chodzą na dwóch długich palcach, które znajdują się na każdej stopie, dzięki czemu posiadają umiejętność skakania na długie dystanse. Kolor ich skóry jest podobny do tej Dugów, fioletowy i brązowy, choć posiadają również czerwone, fasetkowe oczy. Insektomorfy to rzadkie stworzenia, które jeszcze muszą pojawić się na innych planetach galaktyki - ale zawsze możemy mieć nadzieję...
Massiff
Zaprojektowane na potrzeby Epizodu II, massiffy pierwotnie miały być orrayami (zwierzętami, których dosiadają geonosiańscy pikadorzy). Taka zamiana miejsc często się zdarza w procesie produkcji filmu. George Lucas pomyślał, że massiffy były zbyt okazałe, aby nadawały się do jazdy, więc zmieniono je, by użyć w innym miejscu filmu. A więc artyści Michael Patrick Murnane i Robert E. Barnes zmniejszyli je do rozmiarów wilka, dali grzywę kolców, większe oczy i umieścili na Tatooine.
Z perspektywy in-universe, massiffy są dzikimi zwierzętami, które polują w stadach, ale można je również wytresować, by były lojalnymi stróżami i tropicielami. Udomowili je przedstawiciele wielu kultur, od Jeźdźców Tusken po geonosiańskich trutni, a nawet żołnierzy-klonów. Można je zobaczyć w "Lethal Trackdown", "Tipping Points", "A Necessary Bond" i "The Jedi Who Knew Too Much".
Zbierzcie się dziatwo, opowiem wam historię o zaraniu dziejów…
No dobra, z lat 80.
Ubiegły miesiąc to przede wszystkim rocznice premier wszystkich sześciu obecnie istniejących filmów „Star Wars”. Nostalgia rocznicowa z oryginalną trylogią dotknęła i mnie, a że ja jestem (ehm, ehm ledwo) wystarczająco stara, by móc widzieć te filmy w kinie wtedy kiedy wyszyły. Więc zacząłam sobie myśleć o moich wspomnieniach jak to było za pierwszym razem. A potem pomyślałam o adaptacjach powieściowych. (wpis oryginalny pochodzi z czerwca, przyp. red.)
Dorastanie jako dzieciak, który kochał „Gwiezdne Wojny” (i generalnie rozrywkę) nie było łatwe w latach 70. i 80. Jak się już zobaczyło film, to na tym się kończyło. Nie było to dostępne w domu na komputerze kilka miesięcy później. (Nie wspominając o tym, że komputery by tego nie udźwignęły!) Trzeba było się pogodzić z tym, by przeżywać film w pamięci, dzięki komiksom, książkom z obrazkami czy nowelizacjom.
Adaptacje były kołem ratunkowym, gdy dorastałam. Jako ktoś, kto już wtedy kochał książki, stanowiło to dla mnie idealny sposób by ponownie przeżywać ulubione filmy ponownie i ponownie. No i dodatkowo miały informacje o tym, co bohaterowie mają w głowie a czasem nawet zawierały usunięte sceny. (Nokautują tym samym dodatki na DVD!). Chociaż miałam nowelizacje wielu filmów, książki „Star Wars” były moimi ulubionymi. Każdą z innego powodu, napisane przez trzech różnych autorów, więc do każdej podeszłam inaczej.
„Nowa nadzieja” autorstwa „George’a Lucasa” (właściwie to Alana Deana Fostera, ale jako dzieciak nie zdawałam sobie z tego sprawy i byłam podniecona tym, że George osobiście napisał tę książkę!) jest najbardziej zwarta z wszystkich trzech, jakość której jako dziecko nie do końca potrafiłam docenić, ale obecnie cenią ją bardzo wysoko. Ta książka to skarb jeśli chodzi o informacje, zawiera sceny między Lukiem i Biggsem, Lukiem i jego przyjaciółmi z Anchorhead, Hanem i Jabbą (opisanym jako wielki ruchomy zwał mięśni i łoju, zwieńczony poznaczoną bliznami głową, z satysfakcją obserwował półokrąg uzbrojonych morderców). Myślę, że to co najbardziej mnie intrygowało i ekscytowało to fakt, że ta książka zdradziła nam nawet imię Imperatora – Palpatine! Czułam, że to George napisał osobiście odsłaniając nam kurtyny świata, który stworzył.
Adaptacja „Imperium kontratakuje” autorstwa Donalda F. Gluta jest moją ulubioną z trzech niejako przez to, że film jest moim ulubionym. Okładka mojego paperbacka była tyle razy używana, że zaczęła się rozpadać. No a będąc dzieckiem, wcale nie jest łatwo kupić kolejną! Używałam więc taśmy klejącej, by trzymało się to tak długo jak tylko możliwe. Wciąż jednak wyglądało to okropnie. Ale to wspaniała okropność. Scena w której Han całuje Leię wciąż tli się w mojej głowie. (Teraz, kiedy patrzyła na niego, pomyślała, że nigdy nie wydawał się
bardziej przystojny, ale przecież ciągle była księżniczką.
). Glut umiejętnie oddaje życie filmu dzięki opisom, wszystkie są imponujące zwłaszcza pamiętając o tym, że on nie widział jeszcze filmu.
„Powrót Jedi” w adaptacji Jamesa Kahna ma w sobie emocje, które zachowują ton filmu, ale też ma zabójcze kwestie jak dwór Hutta Jabby wrzał złośliwą ekstazą. Kahnowi udało się sprawić, że Leia jest aktywnym uczestnikiem wydarzeń w scenie w pałacu Jabby, w sposób jaki film tego nie wyklucza, co oczywiście doceniłam. Zawiera też usuniętą scenę z burzą pustynną, którą w 1983 świetnie się czytało. Pamiętam jak kupiłam tę książkę w lokalnym supermarkecie, tygodnie przed tym zanim film wyszedł i torturowałam się tym by przebrnąć ją, ale jednocześnie powstrzymywałam siebie. Ten typ kuszącej tortury już nie istnieje.
Na zawsze będę wdzięczna autorom adaptacji za to, że pomogli mi przeżywać moje ulubione filmy kiedy nie było opcji by można je oglądać w domu. Jako dorosła osoba w pełni podziwiam znakomitą pracę tych autorów, którzy przenieśli nas do odległej galaktyki. Jest dobra szkoła pisania adaptacji, ale te trzy książki to przykłady najlepszej formy. Nawet jeśli macie swoje wydania Blu-ray i odtwarzacie je ciągle na HDTV, wciąż warto jest przeczytać… i przypomnieć sobie o czasie, który odszedł.